Do cyklu „Marillionu dzieła wszystkie”… jeszcze jeden mały suplement. Całkiem niedawno, tuż przed koncertami zespołu w Polsce zrecenzowałem trzy płyty Brytyjczyków wydane przez Racket Records. Tym razem będzie słów kilka o ostatnim, tegorocznym wydawnictwie dla najwierniejszych z wiernych. Powiem szczerze, że z dużym sceptycyzmem podchodziłem do zaopatrzenia się w ten krążek podczas majowej wizyty Marillionu w naszym kraju. No bo trochę już koncertów na DVD Marillionu mam, cena, choć nie zaporowa, swoje w zakresie mojego dylematu także robiła. Jednym słowem – skręcałem się niczym wąż Eskulapa, spoglądający na nas z co drugiej polskiej apteki. No cóż. Fakt, że piszę te słowa wyjaśnia w sposób oczywisty jaką decyzję podjąłem. Podniecony kolejnym setem Marillionu, który za chwilę miał się rozpocząć, zupełnie zapomniałem o zdrowym rozsądku oraz tradycyjnych już „prikazach” mojej drugiej połowy i… do koszulki kapeli dorzuciłem to oto DVD. Na szczęście opłacało się. I to po stokroć.
Zacznę od tego, o czym zazwyczaj pisuje się na końcu czyli od spraw dźwiękowo – wizualnych. Osoby będące w temacie i mające już kontakt z „rakietowymi Marillionami” świetnie wiedzą co w tym momencie należałoby zrobić. Po prostu troszeczkę pomarudzić. Ponieważ jednak płytka jest bardzo wartościowa, wyrzucę z siebie kilka lakonicznych zdań, aby mieć to już za sobą. Koneserzy krystalicznego obrazu oraz audiofile mają prawo powybrzydzać. Obraz w istocie jest „rozmydlony” ale trzy rejestrujące całość kamery zapewniają solidną i dynamiczną prezentację tego co się na scenie działo. Dźwięk jest lekko płaski, „tekturowy”, z wysokimi tonami także nie jest najlepiej. Nie mamy oczywiście żadnych dodatków, poza dostępem do poszczególnych utworów. Okładka jak na Marillion jest bardzo przeciętna (fotka karuzeli z wesołego miasteczka), pamiętać jednak warto, iż ta seria wydawnicza nigdy nie aspirowała do artystycznych doznań w tym aspekcie. Wystarczy.
Zarejestrowane na tym dysku koncerty odbyły się 12 i 13 marca 2005 roku podczas kolejnego już weekendu z Marillionem w Minehead, w Zjednoczonym Królestwie. Dlaczego koncerty? Dlatego, że zespół postanowił pokazać na tym krążku dwa swoje oblicza. Jedno – pełne energii i rockowego żaru, drugie – stonowane, spokojne i nastrojowe. To „energetyczne” widzimy podczas sobotniej nocy. Hogarth jest wyluzowany, jeszcze w krótkich włosach ale tradycyjnie w białej koszuli, z narzuconym kwiecistym wdziankiem. Sala wypełniona do ostatniego miejsca, scena standardowa, z takowymi światłami. Zaczynają do „Separated Out” i już wiadomo, że będzie dobrze. Dobrze nie tylko ze względu na zabawę ale także na oryginalny zestaw utworów. Kwintet z Aylesbury tym razem się postarał i przećwiczył nieograne na koncertach kawałki. To chyba największa siła tego DVD. „Under The Sun”, „An Accidental Man”, „Rich”, „Memory of Water” czy “If My Heart Were a Ball it Would Roll Uphill” nigdy do marillionowych killerów nie należały lecz tu słucha się ich z dużą przyjemnością. Pewnie niektórzy z czytających te słowa przed chwilą się obruszyli. Jak to, „Memory of Water” w „rockowej” części? Tak!! Rothery i spółka postanowili zaprezentować kawałek w wersji będącej bardzo daleką wariacją na temat tej z „The Positive Light”. Tamta była transowo – dyskotekowym koszmarkiem. Ta, zachowała ową transowość lecz nie podrasowaną w studio, a zagraną rytmicznie, na żywo, z motorycznym basem i mocną gitarą. Rewelacja. Takiego Marillionu nigdy nie słyszałem. Psychodelia, odlot… miazga! Równie intrygująco wypadł nieprzekonujący mnie zazwyczaj „Deserve”. Faktycznie dobrze buja i ma odpowiedni feeling. Szkoda tylko, że panom nie udało się tym razem zaprosić Bena Castle do odegrania saksofonowego solo. Najzabawniejsze jest jednak to, że ów saksofon słyszymy (dograny w studio?, wrzucony z komputera przez Marka Kelly’ego?), a realizujący całość zapisu, chcąc jakoś się ratować, spowalniają kamerę, pokazując w tym czasie każdego z muzyków. To taka mała wpadka. Koniec tego godzinnego, z piętnastominutowym okładem, koncertu jest magiczny. Zespół robi kompletną i stylistyczną woltę wracając do swoich źródeł. „Slainte Mhath” i „Garden Party”!!! Ewidentny kontrast, który w fantastyczny sposób ożywia ten występ. Gdy Kelly intonuje pierwsze dźwięki „Garden Party” zebranych opanowuje amok, a ich ręce idą w górę wybijając niełatwy przecież rytm. No i mamy jeszcze ciągłe, wokalne towarzystwo publiczności, która nie pozwoliła Hogarthowi zaśpiewać tego kawałka samodzielnie. Eeech… prawie uroniłem łzę a małe włoski na ciele lekko się uniosły. Wykonanie wspomnianych dwóch utworów, to bezwzględnie mocny argument dla zatwardziałych i ortodoksyjnych fanów starego Marillionu w dyskusji o jego wyższości. Coś może i w tym jest, wszak tak radosnego, rozpromienionego i ruchliwego Steva Rothery dawno nie widziałem. Już dla tych obrazków warto się z tym materiałem zapoznać. Uff! Gorąca temperatura także i mną wstrząsnęła. Czas ochłonąć. Dobrze, że niedzielna noc, o której teraz napiszę kilka słów, była spokojniejsza. Także podczas niej Marillion sięgnął po koncertowe rarytasy. „Born to Run”, „A Collection”, „House”, „Enlightened” czy „A Few Words for the Dead” nieczęsto możemy usłyszeć na żywo. Przy skromnych, nastrojowych światłach i stonowanym wyjątkowo H (także jeśli chodzi o strój) grupa brzmi nostalgicznie, sennie, nieprawdopodobnie. Tak jak „When I Meet God” zagrany zupełnie inaczej niż płytowy oryginał, z gitarowym solo pokazującym wielkość grającego je skromnego muzyka.
Po obejrzeniu „Bootleg Butlins” i wyjęciu płyty z odtwarzacza, zaczęło dręczyć mnie pytanie. W czym Marillion jest lepszy? W „mocnym uderzeniu” czy „dostojnym muzycznym ascetyzmie”? Zgłupiałem! Po obejrzeniu „Saturday Night” nie miałem już ochoty na spokojne plumkanie podczas „ Sunday Night”, uznając, iż nic lepszego muzycznie ze strony Marillionu mnie spotkać nie może. Po obejrzeniu jednak koncertu niedzielnego, nie miałem ochoty wracać do… soboty, postrzegając taki wyciszony Marillion za najbardziej naturalny. Oj, coś czuję, że komuś, kto tak zaplanował to DVD dokładnie o to chodziło. Jestem tego klinicznym przykładem. Chcecie się sprawdzić? Spróbujcie.
PS. Powyższy materiał ujrzał już światło dzienne w 2006 roku na dwóch płytach CD (a w zasadzie trzech, gdyż jedno z wydawnictw jest dwupłytowe) zatytułowanych odpowiednio - „Smoke” i „Mirrors”