Czwarty album studyjny The Neal Morse Band przynosi pewne (może bardziej techniczne, niż muzyczne) odmienności. Po pierwsze, formalnie grupa skróciła swoją nazwę, sygnując płytę skrótem NMB (idąc tym samy w ślady… powiedzmy ELO). Ten ruch po części ma podkreślić drugą zauważalną zmianę. Artyści powrócili – po The Similitude of a Dream i The Great Adventure – do albumu jednopłytowego. I to trwającego niecałe pięćdziesiąt minut! Okej, jest tu i druga płyta, ale to bonus. Ponadto, w przeciwieństwie do poprzednich płyt, które były albumami koncepcyjnymi o religijnym charakterze, nowy album jest kolekcją niezwiązanych ze sobą piosenek. Można by tym samym powiedzieć, że to jeden z bardziej „świeckich” krążków Morse’a. A i to nie koniec zmian! Bowiem sam album jest dziełem niezwykle zespołowym i efektem wspólnej pracy Morse’a, Portnoya, George’a, Hubauera i Gillette’a przez ledwie tydzień na początku tego roku!
I to słychać na Innocence & Danger choćby w partiach wokalnych. Praktycznie we wszystkich kompozycjach mamy trzech wokalistów (Morse, Hubauer i Gillette), którzy co rusz wymieniają się głównymi partiami. Mam też nieodparte wrażenie, że coraz większą rolę w tym aspekcie zaczyna odgrywać Gillette, którego wokalna melodyjność i melancholijność bardzo mi odpowiada.
Muzycznie oczywiście wielkich zmian nie ma. Klasyczna progresywna forma czerpiąca z lat siedemdziesiątych ubrana w dźwięki, w których usłyszymy inne Morse’owe projekty/zespoły, takie jak Transatlantic, Spock’s Beard, jego solowe albumy, ale też obowiązkowych Beatlesów. Zresztą, gdy odpalamy otwierający album, prawie dziewięciominutowy Do It All Again, przeżywamy swoiste deja vu. Bowiem jego wzniosłość w znakomitych harmonicznych partiach wokalnych ewidentnie nawiązuje do kapitalnego The Call rozpoczynającego ich debiut. Wiem, że to kalka, ale słucha się tego równie wybornie. Następujący zaraz po nim żywy i energetyczny Bird on a Wire ma również progresywną, rozbudowaną strukturę. Więcej luzu wnoszą następne utwory, w zasadzie popowe piosenki. Delikatnie rhythmandbluesowy Your Place in the Sun ma niezwykle lekki refren a Another Story to Tell mógłby być piosenką…, powiedzmy, Billy'ego Joela.
Druga część płyty to już zdecydowanie bardziej stonowane, balladowe klimaty. Taki jest The Way It Had to Be, czy trzyminutowy, instrumentalny Emergence. To w zasadzie solowy popis Neala Morse’a na akustycznej gitarze będący idealnym wstępem do Not Afraid, Pt. 1. Ten z kolei absolutnie wzorowany jest na harmoniach wokalnych w stylu Crosby, Stills and Nash i nawiązuje do wcześniejszej kompozycji The Neal Morse Band Waterfall, bądź June Spock’s Beard.
Sporym zaskoczeniem jest kończący album Bridge over Troubled Water. To oczywiście cover utworu duetu Simon & Garfunkel. Fajne jest to, że muzycy z tej subtelnej ballady zrobili niemalże prawdziwy progresywny epik. Podoba mi się ta płyta. Może efektu „wow” mi nie dała, niemniej dostałem to, czego oczekiwałem. Kawał świetnie zagranego i zaśpiewanego melodyjnego progresywnego rocka.
Rozszerzona edycja albumu przynosi drugi dysk zatytułowany Danger z dwoma rozbudowanymi kompozycjami – drugą część Not Afraid oraz ponad półgodzinny Beyond the Years strukturalnie gdzieś nawiązujący do Transatlanticowych długasów. To rzeczy przyzwoite, w „ich stylu”, niemniej dobrze, że nie znalazły się na podstawowej, zwartej i treściwej płycie. No i jest jeszcze trzeci dysk, DVD, z masą materiału wideo, z obowiązkowym „Making Of”, dokumentacją ze studia i ogromem „gadulstwa”. Ciekawe, aczkolwiek dla najwierniejszych.