Nie będę ukrywał, że choć mam dużą słabość do Neala Morse’a, na początku ta płyta kompletnie mnie nie ruszyła. Może ze względu na szumne zapowiedzi mówiące o arcydziele na miarę The Wall, Quadrophenii, czy wreszcie stworzonego przez Dream Theater Scenes From A Memory i Transatlanticowego The Whirlwind. Tymczasem odpaliłem TSOAD i po pierwszym odsłuchu bliżej mi było faktycznie do malkontentów wieszczących kolejny trudny do przetrawienia kloc.
Dałem jednak temu wydawnictwu kilka kolejnych szans i… ruszyło mnie. Wiem, wiem, ustawicznym słuchaniem można się od płyty uzależnić, bez względu na jej zawartość, o czym przypomniał mi ostatnio przy tej okazji mój znajomy. A jednak dużą niesprawiedliwością byłoby tak powierzchowne odrzucenie tej płyty. Bo każdy kto od lat słucha Morse’a znajdzie tu wszystko, za co od lat go ceni. Może to i nie arcydzieło, ale świetna rzecz. Faktycznie jedna z najlepszych w jego dyskografii.
To przede wszystkim kawał materiału. 23 muzyczne tematy wpisane w 105 minut muzyki pomieszczonej na dwóch dyskach. Trzeba mieć trochę cierpliwości i chęci, żeby przez to przebrnąć w dzisiejszych, pędzących czasach. Całość jest, jak to u Morse’a, konceptem. Tym razem jego źródłem stało się dzieło siedemnastowiecznego angielskiego pisarza i kaznodziei Johna Bunyana Wędrówka Pielgrzyma. Książka o człowieku, w którym budzi się sumienie i postanawia wyruszyć w podróż w poszukiwaniu wiecznego zbawienia. Jednym słowem, mnóstwo chrześcijańskiej symboliki znalazło tu swoje miejsce, a wielobarwna i różnorodna warstwa muzyczna stara się to oddać.
No właśnie, muzyka. The Similitude Of A Dream jest także klasycznie zbudowanym muzycznym konceptem. Z uwerturą wprowadzającą na początku główne melodyczne tematy, które powracają później w różnych kompozycjach odpowiednio modyfikowane i wyrażane poprzez zaskakujące czasami stylistyki (patrz Freedom Song w… bluegrassowym anturażu). Wszystko spina repryza Broken Sky/Long Day będąca swoistą wzniosłą klamrą zamykającą dzieło. Ilość wątków momentami naprawdę przytłacza, jednak systematyczne nawiązywanie do kilku podstawowych melodycznych motywów (naprawdę ciekawych, ma Morse jak zwykle smykałkę do firmowania swoim nazwiskiem nośnych dźwięków) mocno wszystko spaja.
Album utrzymany jest naturalnie w konwencji progresywnego rocka, podanego często z symfonicznym rozmachem (Overture, Breath Of Angels, Broken Sky/Long Day). Przeciwstawiającego rockowy, bądź hard rockowy, “rozkrzyczany” żar (City Of Destruction, Draw The Line, The Man In The Iron Cage, I'm Running) z delikatnością i subtelnością (The Dream, Sloth, The Mask). Do tego sięgającego do różnych środków wyrazu, jak saksofon (Shortcut To Salvation), dęciaki (I'm Running), czy chór gospel (Breath Of Angels). No i wreszcie czerpiącego garściami z klasyki rocka od The Beatles, poprzez Queen, Yes a na Genesis kończąc. Zresztą takie The Ways Of A Fool, a szczególnie Slave To Your Mind jedzie staruteńkim Genesis, że aż miło. A poza tym nie brakuje tu kunsztownych solowych partii gitarowych (Eric Gillette), soczystych Hammondowych podkładów, czy zgrabnych wokalnych harmonii. No i są perkusyjne popisy Portnoya, którego jest na tym albumie po prostu pełno. Już widzę, jak podczas warszawskiego koncertu, przy niektórych numerach będzie go roznosić energia i trudno mu będzie usiedzieć. Właśnie, krążek zaostrza apetyt przed tym zbliżającym się wydarzeniem. Fajnie będzie usłyszeć te nagrania w koncertowych wersjach.