Siedem długich lat kazali czekać panowie z Transatlantic na swoje nowe dzieło. Nie jest to co prawda rekordowe oczekiwanie na ich album (przerwa między Bridge Across Forever a The Whirlwind trwała wszak lat osiem), niemniej można było już zatęsknić za premierowymi dźwiękami tej supergrupy.
No ale jak już panowie powrócili to z… wielkim hukiem. Nie, nie dlatego, że tyle szumu wydawniczego narobili, czy też wydali rzecz epokową. Nic z tych rzeczy! Po prostu zaszaleli wydawniczo narażając tym samym swoich wielbicieli na niemały wydatek. Bo zamiast jednej płyty opublikowali dwie i to bynajmniej nie w jednym pudełku. Pierwszą z nich jest The Absolute Universe - The Breath of Life (Abridged Version), czyli skrócona wersja płyty z nieco ponad godzinnym materiałem zapisanym na jednym dysku. Druga to The Absolute Universe - Forevermore (Extended Version) – rozszerzona edycja albumu zarejestrowana na dwóch płytach, trwająca łącznie półtorej godziny. Żeby było ciekawiej, nie jest to takie zwykłe poszerzenie podstawowej płyty o kilka dodatkowych kompozycji na drugim dysku, bowiem tak naprawdę zespół tak pokombinował, że stworzył zupełnie inną tracklistę, dodał nowe rzeczy, ale też inne wersje utworów znanych z Abridged Version. Jednym słowem, każdy fan chcący mieć wszystko musi dwukrotnie sięgnąć do kieszeni. A nie można było tego wsadzić w jeden box? No można było. I w zasadzie tak zrobiono, czego wynikiem jest The Absolute Universe - The Ultimate Edition. Tylko, żeby ją nabyć trzeba już wysupłać niemały grosz, bo zań dostanie się nie tylko trzy płyty CD ale też 5 winylowych longplayów i jedną płytkę Blu-ray. Dodam tylko, że każde z tych wydań ma zupełnie inną okładkę (trzeba przyznać, że jak zwykle w ich przypadku fajną) autorstwa Thomasa Ewerharda. No i kończąc już te technikalia uzupełnię, że obie recenzowane wersje są w gustownych i pięknych rozkładanych digipakach, w sam raz dla kolekcjonerów lubiących mieć coś ładnego na półce.
The Absolute Universe jest klasycznym koncept albumem nawiązującym gdzieś delikatnie do płyty The Whirlwind. Pandemiczna rzeczywistość była pewną inspiracją dla muzyków, którzy pokazują swoje spojrzenie na kondycję współczesnego człowieka żyjącego w niesprzyjających warunkach, zmagającego się z przymusem, czy stresem. No ale kluczem jest muzyka, której jest naprawdę sporo…
Ponieważ wersję skróconą uważam za tę zasadniczą i podstawową, od niej zacznę. Cóż, wielkich zaskoczeń tu nie ma. Choć album podzielony jest na 14 utworów, tak naprawdę stanowi jedną długą suitę. Wszystkie kompozycje przechodzą płynnie jedna w drugą. Całość tradycyjnie rozpoczyna instrumentalne Overture łączące zgrabnie najważniejsze melodycznie tematy krążka. A potem już lecimy w ich stylu – klasycznym progresywnym rockiem z ogromnym symfonicznym rozmachem. Raz brzmi to jak The Neal Morse Band (utwory śpiewane przez Morse’a takie jak Reaching for the Sky, Can You Feel It, The Greatest Story Never Ends, czy Love Made a Way), innym razem jak The Flower Kings (numery wykonywane przez Roine Stolta z jego charakterystyczną gitarą i głosem - The Darkness in the Light, Belong oraz rozimprowizowany i eksperymentalny w drugiej części Owl Howl). Mnóstwo jest oczywiście ukłonów wobec Beatlesowskich harmonii. Fajne jest to, że oprócz wiodących wokalistów – Morse’a i Stolta – także Mike Portnoy i Pete Trewavas mają tu swoje pięć minut. I nie chodzi tu tylko o jakieś dodatkowe chórki. Dlatego z dużą sympatią słucham Trewavasa (który delikatnie mówiąc wielkim wokalistą nie jest) w ładnej balladzie Solitude. Nie mam tu jakichś wielkich faworytów, niemniej wyróżniającą się kompozycją jest niewątpliwie energetyczny i wykorzystany do promocji Reaching for the Sky. Musi też podobać się wniosły i patetyczny finał w postaci Love Made Away. Oba numery ewidentnie sprawdzą się na koncertach o ile kiedykolwiek do nich dojdzie.
Drugie wydawnictwo – Forevermore - uważam całościowo za słabsze od treściwego The Breath Of Life. Mam wrażenie, że tu znalazły się rzeczy w wersjach nieco mniej okazałych. Po pierwsze z Abriged Version trafiło tu 11 z 14 utworów. I faktycznie są w odmiennych wersjach. Słychać to już w dłuższym o trzy minuty i uzupełnionym o wokale Overture. Albo w Higher Than the Morning, który śpiewa Stolt zamiast Morse’a, czy wreszcie w wydłużonym The Greatest Story Never Ends, w którym dostajemy w porównaniu do pierwotnej wersji wielopiętrowe harmonie wokalne, jakby ściągnięte z Madman Of The Gadarenes z Morse’owego Jesus Christ The Exorcist. Pamiętajmy też, że w kilku przypadkach pod zupełnie nowym tytułem kryje się kompozycja ze skróconej wersji płyty z innym aranżem i innym tekstem. Tak jest z Heart Like a Whirlwind (czyli Reaching for the Sky) czy ze Swing High, Swing Low (czyli Take Now My Soul). W obu przypadkach piosenki pomieszczone w nawiasie są efektowniejsze. Są też wreszcie utwory niejako premierowe ale przemycające pewne tematy i wątki z innych piosenek z Abriged Version. Daruję sobie jednak jakiekolwiek sugestie, wszak cała zabawa polega na tym, żeby samemu je odkryć (tym bardziej, że panowie wcale tego nie ułatwiają i nie podpowiadają w załączonych książeczkach).
Hmm… jeśli napiszę, że to najsłabsza płyta Transatlantic bardzo ją skrzywdzę. Ujmę to może inaczej, poprzednie albumy podobają mi się nieco bardziej. Ale to w dalszym ciągu granie wysokiej próby, o świetnym selektywnym brzmieniu, z ogromną dawką kapitalnych solowych form zagranych z dużym czuciem i luzem. Brakuje mi tu trochę pewnego killera (killerów), który przeszedłby do chlubnej historii tej supergrupy. Ale i tak jest dobrze. Mocna siódemka. Dla fanów (mimo kosztów) rzecz obowiązkowa.