Jeżeli myślicie, że Danielak słucha tylko neoprogresywnego pitu, pitu to jesteście w grubym błędzie. Uwielbiam się wszakże czasami sponiewierać mocnym progmetalem czy dobrym hardrockiem. A od tychże już niedaleko do muzyki, o której za chwilę będę pisać… No a po co ja tutaj taki lans dzisiaj robię? Powód jest prozaiczny. Przy okazji kolejnej informacji o zbliżającej się premierze nowego albumu Disturbed, przypomniałem sobie, że mam w swoich zbiorach ich ostatni krążek, wydany w 2008 roku, który jakoś – z niezrozumiałych względów – nie doczekał się u nas recenzji.
A szkoda, bo „Indestructible” to moim skromnym zdaniem jedna z najlepszych metalowych płyt XXI wieku! Mocno powiedziane? Może i tak. Faktem jest jednak to, że jeśli istnieje kategoria ciężkiej muzy, która „obrywa jaja”, to ten krążek pięknie do niej pasuje. Rozwodzić się długo nie mam zamiaru, bo rzecz wcale świeża nie jest (dwa latka jej stukną lada moment) a i kto miał do niej dotrzeć i coś o niej przeczytać, pewnie dawno to zrobił.
Zdarzyło się wam kiedyś nie przespać nocy, przez „kulturalnego” sąsiada, który tuż za ścianą waszego pokoju, do trzeciej nad ranem, świętował swoje czterdzieste urodziny, molestując was do bólu „Mydełkiem Fa”? Tak? No to ta płytka Disturbed może być dla was doskonałym wręcz narzędziem porannej zemsty! Odpalcie mu taki „Inside The Fire” o szóstej nad ranem, nie oszczędzając ani trochę swoich głośników, a gwarantuję wam, że o nocnych imprezach niewdzięcznik zapomni na dłużej.
„Indestructible” jest płytą absolutnie znakomitą pod każdym względem. Jeśli ktoś szuka ciężkich, ciętych z precyzją szwajcarskiego zegarka riffów, soczystej, mocarnej wręcz produkcji oraz kapitalnych, nośnych melodii, wszystko to znajdzie właśnie na tej blaszce. Czterech Amerykanów gra bez jakiegokolwiek „zmiłuj się” (czytaj: rzewnych balladek i większych zwolnień). Prawdę mówiąc, grzechem byłoby przy takiej muzyce pokazywać słuchaczowi jakieś miłosierdzie. Dwanaście miażdżących petard, przy których nawet mnie, z natury spokojnemu w obyciu gościowi, chce się machać łbem (jakaż szkoda, że całkiem niedawno ściąłem moje już całkiem długie pióra). Czyż zresztą muzyka skrywająca się za tak oczywistą i banalną, że wręcz genialną okładką, może być inna?
Mówią, że to numetal. Piszą, że fani Metalliki i Korna spokojnie mogliby spotkać się na ich koncercie i wypić po piwku. Dodają, że… Nieważne. Bo dla mnie to kawał soczystego, zagranego na światowym poziomie rockowego mięcha z zabójczym, przebojowym potencjałem, dostępnym nielicznym. Jeszcze nie wierzycie? No to wrzućcie sobie na uszy podczas porannej podróży autobusem do roboty taki numerek tytułowy albo wspomniany „Inside The Fire” i… uważajcie na współpasażerów. No a jeśli już koniecznie chcecie się wzruszyć przy wzniosłym refrenie, zapodajcie rewelacyjny „Enough”, porażająco zaśpiewany przez Davida Draimana. O innych numerach wystarczy stwierdzić tylko, iż są równie porywające.
Dla mnie numer jeden w ich dyskografii. Czy zbliżający się wielkimi krokami krążek „Asylum” go przebije. Będzie ciężko, ale czekam z niecierpliwością!