Po siedmiu latach od wydania swojego debiutanckiego krążka Hesitation z drugim albumem powróciła grupa Noibla. Z racji długiego okresu milczenia tylko przypomnijmy, że sama nazwa formacji to czytane wspak słowo Albion. To efekt tego, iż część muzyków związana była, bądź jest z tym zasłużonym dla polskiego progrocka zespołem.
Ta druga ich płyta przynosi bardzo dużo zmian. Zacznijmy od tych personalnych, bo z muzyków, którzy zagrali na debiucie, pozostali tylko Katarzyna Sobkowicz-Malec, Krzysztof Malec i Leszek Jarzębowski. Dołączył też drugi gitarzysta, Piotr Galiński. Nie te zmiany jednak wpłynęły na jakże odmienne oblicze tej nowej płyty. Tym razem nie mamy żywej sekcji rytmicznej (poprzednio Staromiejski – Wyrwa), a linie basu i perkusji zostały zaprogramowane. Dodajmy od razu, że nie odbiera to tej muzyce pewnej naturalności i organiczności. Tym samym bardzo daleko jej do jakiejś plastikowej syntetyczności. Jednak, o ile ta powyższa zmiana jakoś wielce nie naruszyła dotychczasowego obrazu ich muzyki, to już rezygnacja z partii saksofonu sopranowego, kontrabasu, czy oboju (wykonywanych przez gościnnych muzyków) jest zauważalna. No i jeszcze jedna kluczowa zmiana. Choć w zespole pozostała poprzednia wokalistka, Katarzyna Sobkowicz-Malec, to już na Under no illusions nie śpiewa, ograniczając się do gry na gitarach i produkcji wokali. Śpiewa natomiast zupełnie nowa twarz, Nika Redhart, tworząca także projekt Witchcraft of Sound oraz The Lick Duo ze swoją siostrą. I to już zupełnie inna estetyka, wokalna barwa i ekspresja. Gdzieś przywołująca mi Petronellę Nettermalm ze szwedzkiego Paatos. Słuchając Niki mam wrażenie, że jej głos nadaje chwilami tej muzyce różnorodne nuty, od rockowych, po jazzowe i soulowe.
I generalnie, przez to wszystko, to nieco inne granie. Gdybym miał sobie przypomnieć określenia definiujące muzykę z debiutu Noibli przywołałbym nastrojowość, klimatyczność, niespieszność, wyciszenie, oniryczność, zadumę i spokój. Tu, choć i powyższych elementów nie brakuje, mamy kompozycje zdecydowanie bardziej urozmaicone, żywsze i energetyczne. Czasami po prostu rockowe, podkreślone całkiem sporym ciężarem gitar. Praktycznie w każdym numerze mamy mocne, gitarowe riffy (It’s making me alive, But now i’m falling, They control czy Fearless monster). Z drugiej strony, nie sposób nie zauważyć dużej dozy dość ekspansywnej elektroniki i to ciekawie podanej, jak ta lekko drażniąca i świdrująca w What’s my name, lekko psychodeliczna w But now i’m falling, czy ambientowa, mroczna i niepokojąca w finale Fearless monster.
Paradoksalnie na tym albumie można znaleźć więcej odniesień do muzyki Albionu, niż na Hesitation. Dostrzegam je na przykład w They control, choć nie tylko. Ponadto jest tu też sporo takich elementów stricte neoprogresywnych (klawiszowa tyrada w Dancing in the rain, czy iście „progresywne” gitarowe i bardzo melodyjne solo w But now i’m falling). Niemniej jednak, tak jak wspomniałem, błędem byłoby jednoznaczne wrzucanie tej muzyki do prog-szuflady. Taki What’s my name, delikatnie bujający, jakby quasi funkowo, spięty subtelną nutą etniczności, z zadziornie śpiewającą Redhart, jest na to dowodem. Najlepsze utwory. Podoba mi się szczególnie końcówka płyty wraz z trzema kompozycjami: True, Fearless monster i Good for me. Fajnie zaaranżowane, ale też mające nośny potencjał. I to chyba dobrze, bo nie sztuką jest fajnie zacząć, lecz przede wszystkim umiejętnie skończyć.
Polecam Państwu ten album, który także w warstwie lirycznej nie opiera się o banał. Jak napisali muzycy, płyta mierzy się ze strachem zrodzonym w okresie pandemii, który nadal pozostał w naszych głowach i stawia brutalną diagnozę: musisz być silny, brutalny i odporny, aby przetrwać. Zgodnie z oceną - więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.