Fajnie jest niekiedy spojrzeć na płytę z perspektywy czasu i w zupełnie innych „okolicznościach przyrody” (czytaj: przy okazji nagrania po latach nowego, świetnego materiału). Tym bardziej, że okazja do napisania słów paru jest prześwietna (za parę miesięcy Transatlantic wreszcie nawiedzi nasz kraj) a luka w recenzji tego wydawnictwa w naszym serwisie nader widoczna.
„Live In America” to pierwszy koncertowy i od razu podwójny album progresywnej supergrupy XXI wieku wydany w 2001 roku. Na dwóch dyskach pomieszczono nagrania zarejestrowane podczas krótkiego tournee zespołu po wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, latem 2000 roku. Muzycy mieli wtedy za sobą głośny w progresywnym światku debiut „SMPTe” i… nic więcej. Nie dziwi zatem, że połowę materiału utrwalonego tutaj wypełniają kompozycje z tego albumu. Brakuje tylko klasyka Procol Harum „I Held (Twas) In I” pomieszczonego na studyjnym debiucie. I to trochę zaskakuje, gdyż drugą połowę „Live In America” stanowią covery legend rocka i nie tylko.
Jak się tego dziś słucha? Przyznam się szczerze, że dość… średnio. Po pierwsze, nie da się ukryć, że to rzecz nagrana nieco za wcześnie, tylko po jednej płycie a zarazem tuż przed wydaniem drugiego studyjnego dzieła, „Bridge Across Forever”, który ujrzał światło dzienne w tym samym, 2001 roku. Ewidentnie zatem brakuje numerów z „Bridge…” i tym samym szerszego spojrzenia na ich twórczość.
Po drugie, czuć na tej płycie, że artyści stworzyli gwiazdorski kwartet, głównie dla dobrej zabawy i przyjemności, a ”Live In America” miała być uwiecznieniem pewnych sympatycznych chwil w ich wspólnej muzycznej wędrówce. Utwory zarejestrowane w małych klubach, bez ekstatycznych reakcji publiczności i do tego brzmiące dosyć surowo – najprościej mówiąc, ich zapis nie powala. Muzycy nie zdecydowali się ingerować w zarejestrowany materiał, co najlepiej słychać w partiach wokalnych wielu kompozycji. To że Portnoy i Trewavas wielkimi wokalistami nie są to wiadomo, ale pozostała dwójka panów, delikatnie rzecz ujmując, momentami nie wypada przekonująco. Między innymi dlatego utwory się rozłażą i, nie znającego twórczości fana, mogą skutecznie zniechęcić do poszukiwań kolejnych wydawnictw. Nie chcę powiedzieć, że muzycy sobie nie radzą, bo to starzy profesjonalni wyjadacze, czuć jednak, że jakoś wielce się nie spinają
Przyciągać muszą do tego wydawnictwa fajne wykonania wspomnianych coverów. Są beatlesowskie „Magical Mystery Tour” i „Strawberry Fields Forever” oraz genesisowe „Watcher Of The Skies” i „Firth Of Fifth” (z piękną wersją klasycznej hackettowskiej solówki). No i jest prawie dwudziestominutowy „Medley” łączący w sobie także numer wielkiej czwórki - „She So Heavy” - ale przede wszystkim rzeczy nagrane przez macierzyste zespoły muzyków Transatlantic. Jest pochodzący z „Retropolis” The Flower Kings utwór „There Is More To This World” i „Go The Way You Go”, rzecz oryginalnie zapisana przez Spock’s Beard. Wykonania „Finally Free” (Dream Theater) oraz „The Great Escape” (Marillion) pokazują głównie, jak oryginalnymi, o niepowtarzalnym głosie, wokalistami są… James LaBrie i Steve Hogarth.
Jako dokument, ciekawostka, zapis chwili w rozwoju grupy, pozycja dla zakochanego fana – obowiązkowo! Dla wsiadającego po raz pierwszy na pokład Transatlantika – niekoniecznie. Polecam zdecydowanie bardziej „Live In Europe”. Ale o tym w innym już miejscu.