Po 3 latach od silnego powrotu z "Master & M", Lizard przygotowało dla swoich fanów kolejną pozycję płytową - prezentowany "Trochę żółci, trochę więcej bieli".
Choć premierę albumu wyznaczono na pierwszy dzień wiosny, w muzyce na krążku dominuje jesienna atmosfera, nie tylko w tytule bliżej kojarzącym się z jesiennym kolorem liści. Zespół nagrywał album jesienią, podczas przygotowań do jubileuszowych koncertów i to także znalazło swoje odzwierciedlenie w kształcie i zawartości prezentowanego materiału. A krążek Lizard jest jak filmy Hitchcocka. Zaczyna się od mocnego wstrząsu, a później jest już tylko ciekawiej...
Ethno GM - to taki fajny instrument, na którym miałem okazję pobrzdękać podczas kreatywnych wieczorów gdzieś pod lipą czy przy ognisku w kaszubskiej głuszy, tworząc tło muzyczne do nieziemskiego obrazu roztaczającego się nad głowami zebranego tego wieczoru grona twórczego. Takie plumkanie na czymś, co z wyglądu przypomina turystyczną butlę gazową a w sumie nią było w poprzednim życiu, rozpoczyna właśnie "Pejzaż z brunatnym horyzontem #1" aby muzycznie falą przejść do #2. Ten utwór przypomina mi reakcję mojego dobrego astro kolegi Robiego, kiedy przy pierwszym odsłuchaniu jednego z wczesnych albumów nieznanego dla niego zespołu nazwał go "zagubionym albumem Czesława Niemena". I coś w tym jest. To bardzo celne w tym wypadku porównanie. Ta swoista inwokacja faktycznie zaśpiewana stylem i muzyką nawiązującą do mistrza - aż ciary po człowieku przechodzą, przeciąga się do następnego rozdziału, który fani zespołu mogą od paru dni słuchać na promocyjnym klipie na fanpage’u zespołu. I tu zaczyna się dopiero robić ciekawie.
Muzycznie album jest świeżym powiewem mroźnego powietrza, gdzieś na pograniczu jazzu, rocka i awangardy. Nie sposób nie zauważyć styku klasycznych wzorców i brzmień doskonale znanych fanom zespołu praktycznie od pierwszej płyty z Davisowską trąbką występującego gościnnie Bartosza Dąbrowskiego i saksofonem Marcina Żupańskiego, zagranym troszkę a'la Mel Collins na płytach King Crimson. Cała "Dychotomia serca i głowy" brzmi jak awangardowy młynek, odskakując tak od dotychczasowego brzmienia jak krimsonowy "Islands" od "Lizard". Przez cały utwór rozlega się jedna ciągła plama klawiszowa z mocno akcentowaną sekcją rytmiczną i podzielonymi partiami saksofonu i trąbki, z której każde gra w osobnym głośniku. Proste, ale genialne i klimatyczne.
Jakby tej eklektyki było mało, ten muzyczny młynek przebrzmiewa do całkowicie nowego utworu "Bez litości i difenbachia okrucieństwa", która wydaje się być wariancją z innego dobrze znanego utworu pod podobnym tytułem. Tekstowo ostro i z akcentem, jak na rejestracjach koncertowych. To debiut wydawniczy tej kompozycji, doskonale znanej bywalcom zamierzchłych koncertów zespołu. W końcu, po 19 latach od wydania debiutanckiego krążka, sztandarowy motyw w stylu fusion znalazł się w czystej, przejrzystej i przepięknej muzycznie wersji. Brawa za piekielnie ładną gitarę akustyczną i te emmersonowskie klawisze będące niejako hołdem dla zmarłego niedawno mistrza ojca gatunku. Aż prosi się o rozwinięcie tego tematu. Kolejna etiuda ma już podłoże stricte literackie, "O słowach co z książek do głowy a z głowy do serca" wydaje się być wariancją między brzmieniem z Master & M a innym dosyć wiekowym utworem. Spokojne, improwizowane wejście z trąbką w stricte awangardowym stylu i elektronicznymi przeszkadzajkami, gdzieś na pograniczu Davisa, Art Of Noise i Herbiego Hancocka, w planowanym uporządkowanym chaosie, płynnie przechodząc do elektronicznego rytmicznego basu ze słowami "Raz w pewnym mieście gdzieś”… ale tego musicie posłuchać. Przemijanie, czas, obraz … wiadomo, o co chodzi. Słowa same wypadają z ust, wprowadzając nas w sam środek przearanżowanego melodyjnego "Autoportretu", zagranego na podwójny zestaw klawiszowy oraz z brzmieniem mellotronu. Ten kawałek znany dotąd jedynie z pierwszego wydania oraz koncertowej rejestracji z 25 lecia brzmi zupełnie świeżo, inaczej, ale wart był tej modyfikacji. To spotkanie dawnego i nowego brzmienia Lizard. Muzycznej nostalgii z charakterem. To spotkanie literackiego młodego arystokraty Wilde’a, obawiającego się swojej starości na balu u kota Behemota (rozdział 3 – Master & M).
Zakończenie jest początkiem, i tak można w kółko. Ethno gra przez cały czas w tle, pomiędzy kolejnymi etiudami wybrzmiewa motyw plamy z charakterystycznym plumkaniem. I gdyby nie jedna fajna wstawka na samym końcu, słuchacz nie zauważyłby kiedy album zaczyna grać od nowa. To zapętlenie może być ciekawym pomysłem na przykład na płycie vinylowej, wstawiając możliwość skoku od początku, albo alternatywną ścieżkę prezentując ten mały, ciekawy smaczek.
Bogactwo muzyczne i stylistyczne, bezkresna kopalnia dźwięków. Już przy „Master & M” zespół kierowany przez Damiana Bydlińskiego przygotowywał nas do nagłych zwrotów stylistycznych. Już wtedy poszedł jeszcze dalej i głębiej w kierunku awangardy i Fusion odchodząc od prostych porównań do Kansas czy UK ale także ogarniając coraz szersze pokłady soft- i hard- rockowego brzmienia. Nie można i nie da się zaklasyfikować konkretnie co gra Lizard. Wysoki profesjonalizm i eksperymentatorskie podejście każą szukać wokół ambitnych, jazzowych i awangardowych produkcji. Nigdzie nie pasują. I to jest główny atut ich muzyki. Nigdy człowiek nie wie co będzie w następnym kawałku. Do tego piekielne dobre brzmienie ostatnich wydawnictw zespołu, za które odpowiada Marcin Piekło.
Zaskoczony tak mocno, że naprawdę nie wiem jaką dać ocenę. Naprawdę, dałbym max jaki można im dać. Ale zasady zobowiązują. 8 gwiazdek, max co może być dla tegorocznej płyty.