ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu U2 ─ Songs Of Innocence w serwisie ArtRock.pl

U2 — Songs Of Innocence

 
wydawnictwo: Island 2014
dystrybucja: Warner Music Poland
 
1. The Miracle (Of Joey Ramone) (U2) [04:16]
2. Every Breaking Wave (U2) [04:13]
3. California (There Is No End To Love) (U2) [04:00]
4. Song For Someone (U2) [03:47]
5. Iris (Hold Me Close) (U2) [05:20]
6. Volcano (U2) [03:14]
7. Raised By Wolves (U2) [04:20]
8. Cedarwood Road (U2) [04:26]
9. Sleep Like A Baby Tonight (U2) [05:02]
10. This Is Where You Can Reach Me Now (U2) [05:06]
11. The Troubles (U2) [04:46]
 
Całkowity czas: 48:16
skład:
Bono – Lead Vocals, Keyboards, Guitar, Dulcimer. The Edge – Guitar, Keyboards, Programming, Backing Vocals. Adam Clayton – Bass Guitar, Keyboards. Larry Mullen Jr. – Drums, Percussion, Backing Vocals. Additional Musicians: Brian Burton – Keyboards, Programming, Additional Percussion, Choral Arrangement. Ryan Tedder – Keyboards, Programming, Acoustic Guitar. Chris Martin – Backing Vocals. Paul Epworth – Keyboards, Programming, Additional Percussion, Claps, Slide Guitar. Flood – Keyboards. Declan Gaffney – Acoustic Guitar, Keyboards, Programming, Backing Vocals, Claps, Additional Percussion, Vocal Effects. Lykke Li – Vocals. “Classy” Joe Visciano – Claps, Backing Vocals. Leo Pearson – Keyboards. Caroline Dale – Cello, String Arrangement. Natalia Bonner – Violin. Greg Clark – Choir. Carlos Ricketts – Choir. Tabitha Fair – Choir. Kim Hill – Choir. Quiona McCollum – Choir. Nicki Richards – Choir. Everett Bradley – Choir. Bobby Harden – Choir. Ada Dyer – Choir.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
 
 
Ocena: 2 Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
12.10.2014
Piotr „Strzyż” Strzyżowski (Recenzent)

U2 — Songs Of Innocence

Już od jakiegoś czasu ptaszki ćwierkały: nowa, premierowa płyta U2 będzie wkrótce. No i jest: praktycznie bez zapowiedzi, przy okazji premiery nowego jabłkocuda, panowie przedstawili swoje nowe dzieło światu, wrzucając je darmowo na iTunes. I tu od razu zgrzyt, bo płyta była dostępna przez pewien czas tylko tam: ci z fanów, którzy nie darzą wszelkich iCudoków specjalną sympatią (jak autor tej recenzji), mogli albo zacisnąć zęby i czekać na premierę wersji standardowej, albo założyć konto – taka transakcja wiązana. Coś jakby Neil Young wydał nową płytę zupełnie za darmo, za to tylko i wyłącznie na swoje Pono. Mniejsza z tym; w ten czy inny sposób, „Songs Of Innocence” trafiło w końcu do słuchaczy.

Bono w wywiadach opowiada, że to najbardziej osobisty, intymny album zespołu – co w dużej mierze jest prawdą, bo od strony tekstowej jest to powrót do lat młodości, dojrzewania w Dublinie, pierwszych muzycznych fascynacji, zderzenia z Ameryką; i strona tekstowa nie budzi w sumie specjalnych zastrzeżeń. A co do warstwy muzycznej… The Edge stwierdził, że to ich „Quadrophenia”. Albo biedak przygłuchł na stare lata, albo kompletnie stracił dystans do własnej twórczości, albo po prostu bezczelnie łże.

Zaczyna się ta płyta naprawdę fajnie. „The Miracle (Of Joey Ramone)” – zbieżność z The Ramones ogranicza się wyłącznie do tytułu – to jeden z najlepszych kawałków U2 w XXI wieku: jest tu sporo fajnych pomysłów, melodyjne zaśpiewy, nieco plemienne rytmy, wstawki chropowatej gitary i chwytliwy, bujający refren. Gdyby dalej tak było, to dostalibyśmy naprawdę fajną płytę. Niestety, dalej jest dużo, dużo gorzej.

Przez następne dziesięć minut wpadamy w istną czarną dziurę, cyferki na wyświetlaczu przeskakują, a słuchacz nie może pozbyć się wrażenia, że słucha jakiejś debiutanckiej załogi próbującej grać w stylu U2: tu i tam brzęcząca gitara, pulsująca jak w okolicach „The Unforgettable Fire” sekcja, zawodzący wokalista i kompletny brak pomysłów – grają, grają, młócą te dźwięki i nic. Pustka. Gdzie są te kapitalne melodie i pomysły, jakich kiedyś na płytach U2 było masę? Gdzie ta ikra, energia, zadziorność, z jaką jeszcze nie tak dawno potrafili zagrać? Jeszcze „Song For Someone” łapie pod koniec co nieco szwungu, szkoda tylko, że na małą chwilę, gdy The Edge wchodzi z króciutkim solem, a potem znów zaczyna się smędzenie. Brzmienie U2 faktycznie jest, ale ciężko tu coś zapamiętać, poza koszmarnymi harmoniami wokalnymi (żeby udawać Beach Boysów, trzeba spełniać jeden podstawowy warunek: mieć po temu warunki wokalne) i słodkim, koszmarnie popowym refrenem w „California”. Który wymyślił te harmonie i refren? Nie przyszło ci do łba, że to tak trochę od czapy jest? I czemu tego wszystkiego nikt nie wyprodukował jak należy? W metryczce płyty jest aż pięciu producentów, więc czemu to wszystko tak słabo brzmi? Gdzie byli ci producenci? Wzięli kasę i do Antwerpii na czereśnie pojechali? Zdarzyło mi się słyszeć lepiej brzmiące demówki…

No dobra, jedziemy dalej. „Iris” (poświęcona matce Bono). Dobra – fajnie, że składacie hołd staremu graniu z okolic tak powiedzmy „The Joshua Tree” (żwawa gitara, mknący przed siebie rytm, do tego rozbudowane brzmienie), ale na koniec to jedyne, co się pamięta, to właśnie brzmienie. Gdzie jest melodia, ja się pytam? Jakiś riff, coś, co się zaczepi w uchu? To nie jest post-rock, gdzie można grać zupełnie bez melodii i wychodzi kapitalnie. Ale przynajmniej coś tam w pamięci zostaje, bo potem jest „Volcano”. No co to ma być? Niektórzy prog-rockowcy potrafią przez dziesięć minut grać o niczym, przynajmniej wam się to udało zamknąć w trzy minuty. Ani sensownej melodii, ani pomysłów – chyba że za taki uznać koncepcję „U2 naśladuje zespoły new rock revolution, które wzorowały się na U2”. Dalej nie jest wiele lepiej. Co to ma być do ciężkiej cholery? Tak fajnie się to zaczęło, jakieś pauziki, dysonanse, niespokojny, chory klimat – „Raised By Wolves”, pierwszy od „Miracle” fragment płyty, z którego coś konkretnego zaczepia się w głowie, w którym coś się dzieje, który ma potencjał na naprawdę świetny utwór… i po czterech minutach co? Do Niemiec na ogórki wam się spieszyło? Co się tu stało, ja się pytam? Nosz kurde, za mniejsze rzeczy niektóre profesje zawieszają w prawach członkowskich. Numer z potencjałem na dużej klasy rzecz i nagle panowie stwierdzili: a w sumie to już, kończymy i tak po prostu urwali utwór. W momencie, gdy całość się tak naprawdę rozkręcała! „Cedarwood Road” ma podobny problem – jest tam zalążek naprawdę fajnej rzeczy, sensowny riff przypominający płyty U2 z lat 90., ale całość sprawia wrażenie, jakby zatrzymała się na etapie dość zaawansowanego szkicu, a nie gotowego kawałka.

„Sleep Like A Baby Tonight” to z kolei istny patchwork, mieszanka pomysłów dobrych, takich sobie i słabych. Kurde no, który wymyślił ten otwierający motyw syntezatora? Nigdy nie grałem na przyciskanych, ale chyba potrafiłbym wymyślić ciekawszą klawiszową zagrywkę niż to brzdąkadło. Z drugiej strony jest tu całkiem fajna aranżacja, niezła produkcja (generalnie w drugiej części ta płyta wreszcie zaczyna w miarę sensownie brzmieć) i ta dysonansowa, ostro sfuzzowana gitara w pewnym momencie – gdyby tylko ktoś wiedział, jak z niej zrobić konkretny użytek, byłoby jeszcze lepiej. Ale zaraz, co to za idiotyczne zawodzenie falsetem? Pewnie miało być ciekawie, a wyszło groteskowo i od czapy. Dwadzieścia lat do tyłu w „Lemon” było coś podobnego, ale tam użyto tego pomysłu z o niebo lepszym efektem. „This Is Where You Can Reach Me Now” (podobno inspirowane The Clash, ale medal z kartofla dla tego, kto usłyszy w tym utworze cokolwiek ze Strummera i spółki) – znowu: tu był potencjał. Ma to całkiem zapamiętywalną melodię (to natchnione „soldier, soldier”), fajny aranż… Zaczątki czegoś niezłego przebijają się też w finałowym „The Troubles” – jest miękki głos Lykke Li, są smyczki, pojawia się całkiem fajny klimat. Niestety, w obu przypadkach brakuje trochę treści, brakuje dopracowania – ale i tak, w zestawieniu z całą resztą, to są całkiem udane kompozycje.

Tak wychodzi, że glanuję to nowe U2 bez litości, ale naprawdę zawiodłem się na tej płycie okrutnie. Ironią losu ten, który w dużej mierze odpowiadał za porażkę poprzednich płyt, tutaj co nieco podnosi poziom całości – gdy Bono na chwilę zdejmuje aureolę zbawcy świata i anioła pokoju, zabierając słuchacza w intymną podróż po swojej młodości, okazuje się, że jeszcze potrafi napisać niezłe, sensowne teksty. Zastanawiałem się nawet nad trzecią gwiazdką za teksty, ale po męce iluś przesłuchań od początku do końca stwierdziłem: dwie gwiazdki i kopa. Żeby nad czymś takim męczyć się w studio kilka lat? Można by z tego zrobić dobrą EP-kę – „Miracle” plus  pięć ostatnich utworów, wszystko konkretnie dopracowane, ukończone, sensownie wyprodukowane i już, byłaby bardzo fajna płytka. A tak, dostajemy jeden naprawdę dobry utwór, trochę niedorobionych, jeszcze niedopracowanych kawałków i całą masę bezkształtnej waty, która powinna wylądować na B stronach singli co najwyżej (choć do B stron singli z lat 80. i 90. to nie ma startu). I w sumie się nie dziwię, że wciskali ten album użytkownikom iTunesa za darmo – ja tam bym się głęboko zastanowił przed wydaniem kasy na coś takiego. Żeby za taką niedoróbę żądać jeszcze od ludzi forsy? Dawniej za coś takiego to się zapierniczało na galerach. A jak dobrze szło, to w nagrodę po roku wiosła dawali.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS ArtRock.pl na Facebook.com
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.