Klask. Klask. Klask. No już, klaszczemy, everybody clap your hands! Jak to na koncercie, publika radośnie podchwytuje wezwanie pana wokalisty i zaczyna radośnie klaskać. Klask! Klask! „A wiecie, że za każdym razem, gdy klaszczecie, w Afryce umiera dziecko?” Brawo, stary. Możesz z powodzeniem pisać podręcznik pt. „Jak zrobić z siebie kompletnego palanta na oczach kilkudziesięciu tysięcy osób”. Wiadomo – kariera autopromocją stoi. Tyle tylko, że wykorzystywanie jak najprawdziwszych tragedii świata dla lansowania własnej osoby budzi spory absmak.
Koszmarny przerost ego lidera to jedna sprawa, tylko cały problem polega na tym, że na kabotyństwie Bono coraz bardziej cierpi U2 jako całość. Bo przecież kiedyś ten zespół potrafił nagrać płytę wielką – „The Joshua Tree” to bezsprzecznie jeden z muzycznych pomników lat 80., album znakomity. Potrafił nagrywać płyty bardzo dobre, jak „The Unforgettable Fire” czy „War”. A odkąd Bono został głównie celebrytą i chodzącym bóstwem, poziom płyt U2 zaczął wyraźnie spadać, zanurzając się w strefę rockowej przeciętności (wyjątek: niezłe „All That You Can’t Leave Behind”).
Najpierw było „The Joshua Tree” właśnie. Czyli moment, kiedy bardzo dobry zespół zmienił się w gwiazdę światowego formatu. I album wybitny, bezdyskusyjnie najlepsza pozycja w dorobku U2. Amerykańską trasę zespołu i ogólnie zetknięcie się muzyków z amerykańską kulturą dokumentowała „Rattle And Hum”: płyta intrygująca, nie do końca udana, chaotyczna, jakby nieco niedopieczona, ale w swym brudnopisowym, luźnym charakterze – ciekawa. Uzupełniający ją film, częściowo zawierający materiał z koncertów, częściowo dokumentalne sekwencje z podróży U2 po Stanach, budził u widzów mieszane uczucia: z jednej strony sporo kapitalnych ujęć koncertowych (ich głównym operatorem był nieżyjący już Jordan Cronenweth – autor zdjęć do „Blade Runnera”), z drugiej – patrząc na popisy Bono, co i rusz na myśl przychodzi powiedzonko o słomie i butach. Żeby było ciekawiej, samemu zainteresowanemu ponoć film bardzo się podobał. No cóż…
Potem była przerwa. A potem praca nad nową płytą. Wokalista i gitarzysta chcieli iść w kierunku nowej muzyki, nafaszerować płytę elektroniką, nowymi brzmieniami, sekcja rytmiczna obstawała wręcz przy powrocie do korzeni, przy graniu surowego rocka. Z sesji w Berlinie Zachodnim, w dawnej sali balowej SS, wyszły raptem dwa utwory, ale co ważniejsze – właśnie tam ukształtowało się nowe brzmienie zespołu. Reszta nagrań powstała w Dublinie, bazując w sporej mierze na taśmach z Berlina.
Już samo otwarcie tego albumu mogło przyprawić fanów U2 o palpitacje serca: elektronicznie zniekształcony głos Bono, spora dawka elektroniki uzupełniająca gitarowe brzmienie, transowy, jednostajny rytm połączony ze zniekształconym, trochę industrialnym brzmieniem bębnów, niczym jazda metrem (adekwatnie do tytułu). Podobnie wypada następne w kolejności „Even Better Than The Real Thing”, acz elektroniki jest tu nieco mniej, a i Bono śpiewa bez efektów. Ale charakterystyczna, transowa motoryka pozostaje. Dość typowe brzmienie U2 proponują w „One”; utworze tak znanym, że pewien gminny juror X-Factora stwierdził, że 70% Polaków się kiedyś przy nim kochało – taki detal: piosenka mówi o rozstaniu. Tak bez złośliwości: bardzo udany utwór. Mówisz, że miłość jest jak świątynia, zachęcasz mnie, bym do niej wszedł, ale potem każesz mi pełzać. A ja nie mogę dłużej już trwać przy tym, co mi dajesz, kiedy dajesz już tylko ból… Jakże to prawdziwe. Potem jest „Until The End Of The World”. Jedna z tych piosenek, które można podsumować: ładna, rockowa piosenka. Nieco filmowa w klimacie, zresztą pochodząca z filmu Wima Wendersa. „Who’s Gonna Ride Your Wild Horses” przypomina mi tytułowy utwór z „The Unforgettable Fire”. Za tą przestrzeń, rozpęd, swobodę. “So Cruel” narasta niby powoli, spokojnie, ale jest podszyte niepokojem, może nawet tłumioną rozpaczą. „The Fly” w intrygujący sposób łączy przestrzeń, nieco taneczny rytm i agresywną, zniekształcaną przeróżnymi efektami gitarę, co daje w efekcie gęste, przytłaczające brzmienie. „Mysterious Ways” brzmi na wskroś futurystycznie: bo i różne efekty gitarowe, i dużo elektroniki, i taneczny rytm, i jakieś perkusyjne „jeszcze”… „Tryin’ To Throw Your Arms Around The World” przypomina nieco „Until The End Of The World;” w „Ultra Violet” znów pojawia się charakterystyczny gitarowo – perkusyjny trans. Jest jeszcze cyniczny, podszyty jadem “Acrobat”. I na koniec melancholijna piosenka, powstała ponoć z inspiracji dziełami Jacquesa Brela, ze świdrującą uszy gitarą – “Love Is Blindness”.
Nie da się ukryć: to ostatnia wielka płyta U2. Potem już zaczął się upadek. „Zooropa” – choć będąca na dobrą sprawę jedynie słabszą kopią „Achtung Baby”, nagrana trochę z rozpędu, jaki „Achtung” nadało w tym czasie zespołowi – jeszcze trzymała całkiem niezły poziom; słaby „Pop” był świadectwem zagubienia, dowodem, że U2 zupełnie nie wiedziało, co ze sobą zrobić. „All That You Can’t Leave Behind” – oprócz produkcji – oferował słuchaczowi zaledwie parę bardzo dobrych utworów plus sporo słabizny, niemniej i tak to wystarczyło, by ten album był najlepszą płytą U2 po „Zooropie”. A „How To Dismantle An Atomic Bomb” i „No Line On The Horizon” nie oferowały słuchaczowi już w zasadzie niczego (no, może jedno jedyne, niezłe „City Of Blinding Lights”…), poza niezbyt udaną próbą powrotu do bardziej rockowego grania z lat 80.
Jedna z najważniejszych i najciekawszych rockowych płyt lat 90. – więc wypada znać. Jako że dwa dni temu minęło 20 lat od premiery – na rynku pojawił się szereg mniej lub bardziej okazałych reedycji. Jako że kilka miesięcy temu panowie skończyli trasę promocyjną 360 Tour – na nowe nagrania przyjdzie jeszcze poczekać. W sumie, sądząc po poziomie ostatnich płyt zespołu, nie należy oczekiwać rewelacji (chciałbym się mylić). Ale i tak pewnie po nowe kompozycje U2 sięgnę.