ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu AC/DC ─ High Voltage w serwisie ArtRock.pl

AC/DC — High Voltage

 
wydawnictwo: ATCO Records 1976
 
1. "It's a Long Way to the Top (If You Wanna Rock 'n' Roll)" (5:01)
2. "Rock 'n' Roll Singer" (5:03)
3. "The Jack" (5:52)
4. "Live Wire" (5:49)
5. "T.N.T." (3:34)
6. "Can I Sit Next to You Girl" (4:12)
7. "Little Lover" (5:39)
8. "She's Got Balls" (4:51)
9. "High Voltage" (4:04)
 
Całkowity czas: 44:37
skład:
Angus Young – gitara prowadząca
Malcolm Young – gitara rytmiczna, wokal wspierający
Bon Scott – śpiew, dudy ("It's a Long Way to the Top (If You Wanna Rock 'n' Roll)")
Phil Rudd – perkusja
Mark Evans – gitara basowa

gościnnie:
Peter Clack - perkusja ("She's Got Balls")
John Proud - perkusja ("Little Lover")
Rob Bailey - gitara basowa ("She's Got Balls")
George Young – gitara basowa ("Little Lover")
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,2
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,8
Arcydzieło.
,1

Łącznie 17, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
23.10.2014
(Gość)

AC/DC — High Voltage

Zainspirowany recenzjami innych autorów, postanowiłem sam dołożyć swoje przysłowiowe „3 grosze” do serwisu. I pomału skrupulatnie omawiać albumy zespołów, które z osobistego punktu widzenia są dla mnie ważne i zajmują moją półkową płytotekę. Zaczynam od zespołu, który odegrał w moim życiu wyjątkową rolę, wprowadził mnie bowiem w świat szeroko pojętej muzyki, szczególnie tej cięższego kalibru. Tak czekając na zbliżający się wielkimi krokami kolejny ich album, który ujrzy światło dzienne dnia 2 grudnia roku Pańskiego 2014, ośmieliłem się napisać, co następuje. Chronologicznie zaczynam od początku.

W 1973 r. dwóch braci z wielodzietnej familii, Malcolm i Angus Youngowie, postanowiło założyć zespół, który, jak czas pokazał, odmienił oblicze rock ‘n’ rolla. Korzystając z pomocy starszego brata, George’a, pięli się po szczeblach żmudnego i ciężkiego rockowego żywota, grając setki koncertów (czasami aż trzy jednego dnia) i elektryzując coraz to większe grono słuchaczy, nie mogących oderwać oczu od niewiele ponad półtorametrowego chłopaka w spodeneczkach, biegającego i wijącego się po całej scenie, za to grającego tak, jakby sam diabeł przemawiał w jego palcach. Na tym właśnie wybił się tak naprawdę zespół AC/DC, dając szczere, pełne rockandrollowej mocy koncerty.

Mamy rok 1976. Zostaje wydany pierwszy na ogólnoświatowym rynku album niesfornych chłopców z antypodów. Konkretyzując, był to już ich trzeci album. Tylko ten był mieszanką dwóch pierwszych, wydanych wyłącznie w Australii.

„High Voltage”, czyli „Wysokie Napięcie” jest esencją całego starego AC/DC. Na wokalu krzyczący i pełen charyzmy Bon Scott, na gitarach dwójka braciszków, Malcom i Angus Youngowie, bas dzierży Mark Evans, a za garami siedział lepszy niż niejeden znany pałker Phil Rudd. Był to pierwszy bardziej stały skład, który został na pewien okres po wielu zawirowaniach i zmianach personalnych, ciągnących się za nimi od momentu założenia zespołu. To, co jest motorem napędowym bandu, to charakterystyczne, oparte na trzech akordach, ciężkie, szybkie i mocno zapadające w pamięć riffy, fajne melodie, chóralne zaśpiewy i refreny, współtworzące piosenki idealne dla pospolitego zjadacza chleba, chcącego zrelaksować się przy prostej, nikogo nie drażniącej muzyce. Zresztą to jest to, co zawsze sami członkowie zespołu powtarzali, mianowicie że ich muzyka tworzona jest dla ludzi w każdym wieku, od lat pięciu do stu pięciu. Przyznawali przy tym, że nie grają nic więcej, niż rock ‘n’ roll, i określali się jako zespół wyłącznie rockandrollowy, tyle że grający z większym powerem i szybkością. Ale przejdźmy do samych kawałków, na płycie znajduje się ich 9.

Pierwszy zaczyna się od zadziornego riffu i powoli rozpędzającej się sekcji rytmicznej. „It’s A Long Way To The Top” jest fajnym numerem, jedynym na płycie, jaki raczy nas dźwiękami szkockich dud, więcej nie spotkamy w twórczości AC/DC tego instrumentu. W dużym skrócie zespół opowiada nam o długiej i ciężkiej drodze na szczyt sławy rock ‘n’ rolla. Ironią jest to, że tak naprawdę długo muzykom to nie zajęło, bowiem 3 lata później byli gwiazdami światowego formatu.

Drugim, troszeczkę zwalniającym tempo kawałkiem jest „Rock ‘n’ Roll Singer”, z bardzo fajnym refrenem i ciekawą solówką. Tekst opowiada o tym, jak to fajnie być wokalistą w rockowym zespole i celebrować ten stan.

Bluesowy „The Jack” stał się klasyką i stałym fragmentem koncertów dawanych przez zespół. Na tym albumie został on zaśpiewany jeszcze z pierwszym tekstem, później został on zmieniony na bardziej dwuznaczno-wulgarny (jednak refren został ten sam). Opowiada on o tym, jak to łatwo można zarazić się choroba weneryczną, robiąc małe co nie co z nieodpowiednią panią. Numer ten świetnie wypada chóralnie śpiewany na koncertach (daję słowo, sam sprawdzałem J). A niedowiarkom i osobom, które chciałyby zobaczyć, co mam na myśli, polecam wersję tego kawałka z koncertu w Monachium w 2001 r.

Czwarty na liście jest „Live Wire”. Znowu tematyka damsko-męska, z fajnie dudniącym basem na wstępie, nadającym rytm wkraczającej pomału gitarze. Znowu chóralny refren i konkretna solówka Angusa.

I tu trafiamy na Oi, Oi, Oi, czyli klasyka nad klasykami w ogóle, jeśli chodzi o rockową muzykę. „T.N.T.”, bo o nim mowa, jest zagranym w średnim tempie, z charakterystycznym riffem utworem. Tekst wprowadza na piedestał pana, który chce się bardzo zrealizować, pokazując wszystkie swoje atuty, licząc na to, że, kolokwialnie mówiąc, zaliczy coś dzisiaj.

Co mogę napisać o „Can I Sit Next To You Girl”? Przede wszystkim to, że był jednym z pierwszych kawałków, jakie grali, jeszcze z pierwszym wokalistą Dave’em Evansem (zaznaczam, to nie brat Marka basisty). Utwór nie jest zły, ale sprawia wrażenie wypełniacza na tym albumie, co chwilę wciskając nam słowa nt. chęci posadzenia dupy obok pewnej foczki.

Dając odsapnąć od natłoku gitar, muzycy zaserwowali następny bluesior, jakim jest „Little Lover”. Nie odbiegając oczywiście od tematyki miłosnej, raczy nas tekstem o kochanku i pewnej dziewczynie, której nie może wyrzucić ze swojej głowy, permanentnie jej poszukując.

Przedostatnim songiem jest „She’s Got Balls”. Tu też kroczący, boogie-bluesowy rytm i równo wykrzykiwany refren, opowiadający o…. A zresztą tytuł mówi wszystko.

Ostatnim numerem na jakże sympatycznym albumie jest kolejny killer w repertuarze zespołu, tytułowy „High Voltage”. Utrzymany w bujająco szybkim tempie, z łatwo zapadającym w pamięć tekstem i melodią, mówiący o wielkości ROCKA nad inną muzyką. Bardzo fajnie wypada koncertowo. Tym razem polecam wersję z 1991 r., ze sławnego już koncertu "Live At Donington".

Podsumowując, jak to mój wykładowca logiki mówi, we wszystkim są plusy i minusy. Tak samo jest i na tej płycie, która ma mocniejsze i słabsze strony, stanowi jednak bardzo udany początek muzycznej drogi, którą przez następne dziesięciolecia zespół ten podążał. Następny album nie był rewolucyjnym w ich karierze, lecz kolejnym ważnym krokiem do wielkości. Ale o tym w następnej recenzji.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.