Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek jedenasty.
Tym razem płyta, której nie powinno być w tym cyklu z jednego, ważnego powodu – Vangelis na niej nie grał. Co prawda długo utrzymywały się pogłoski, że jednak grał, tylko, że anonimowo. Ale sami zainteresowani, czyli Anderson i Vangelis, kilka razy, stanowczo te plotki zdementowali. To dlaczego debiutancki album Andersona się tu znalazł? No dlatego, że gdyby nie Grek, ta płyta mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. A cała jest aż przesiąknięta vangelisowskim duchem. Ówczesny wokalista Yes nigdy nie ukrywał, że twórczość Vangelisa miała na niego wtedy duży wpływ i nie omieszkał o tym wspomnieć na okładce płyty (podziękowania za duchowe wsparcie). Dlatego „Olias of Sunhillow” załapał się do tego cyklu. Drugi powód był taki, że w ogóle jest to niezwykłe dzieło. W tamtych czasach było to coś bardzo oryginalnego i niezbyt łatwego do zaklasyfikowania. Ponieważ Anderson był wokalistą prog-rockowej kapeli Yes, to jakby z urzędu jego płytę przypisano do rocka progresywnego. Jednak „Olias of Sunhillow” z klasycznym progiem ma niespecjalnie dużo wspólnego. Z mniej klasycznym też. Nawet teraz jest to dzieło wyjątkowe i ze święcą szukać podobnych. W zasadzie progresywny jest tu tylko rozmach, z którym to stworzono. Resztę, z perspektywy czasu, można nazwać mieszaniną world music i elektroniki. Ze względu na połączenie orientalnych dźwięków i elektronicznych brzmień, można by było powiedzieć, że przypomina to co nieco dokonania Kitaro, ale to chyba odwrotnie, bo pierwsza płyta Japończyka ukazała się dwa lata później. Tak, że kto kogo, to nie wiadomo, w każdym razie Anderson na płytach Kitaro również się pojawił.
Anderson do swojego solowego debiutu przygotowywał się długo i nad wyraz starannie – ponad dwa lata, z tego osiem miesięcy trwała praca w studiu, gdzie ścibolono ścieżkę do ścieżki, bo wszystkie to Anderson zaśpiewał sam i zagrał prawie sam. Benedyktyńska robota. Same wokale ile musiały zająć czasu, przecież miejscami tam są całe chóry. A to był tylko jeden Anderson. Pod tym względem ten album to majstersztyk. Zresztą nie tylko pod tym. Sama produkcja – to jedna z najlepiej brzmiących płyt rockowych w historii – tak jak ona otacza nas dźwiękiem, potrafi naprawdę niewiele. Oczywiście, żeby to poczuć to nie żaden playerek mp3 na słuchawki, tylko przyzwoity stacjonarny zestaw stereo. A ponieważ jest to produkcja z lat siedemdziesiątych, specjalnej dynamiki nie ma się co po tym spodziewać. Za to można puścić to naprawdę głośno i siła dźwięku nie zabija, a słyszy się dokładnie każdy dźwięk. Na szczęście o „loundness war” nikt wtedy jeszcze nie słyszał. „Ollias…” czaruje przede wszystkim niesamowitym klimatem wykreowanym dzięki takiemu, a nie innemu sposobowi nagrywania i produkcji. Sama muzyka, bardzo zwiewna i ulotna wydaje się być jakby na drugim planie. Ale to tylko się tak wydaje. Na początku jesteśmy oczarowani tym, co się dzieje w warstwie dźwiękowej i muzyka nieco nam ucieka. Dopiero jak z tym wszystkim oswoimy, zaczynamy rozróżniać poszczególne fragmenty. Dostrzegamy, że te wszystkie utwory tworzą bardzo przemyślaną muzyczną całość – orientalny „Ocean Song” jako wstęp do całej opowieści, „Meeting (Garden of Geda) / Sound Out The Galleon” zawiązanie akcji, kulminacja „Moon Ra / Chords / Song of Search” i wyciszające zakończenie „To The Runner”. Byłbym zapomniał wspomnieć, że jest to koncept album, ale sama historia, jak to trzech przyjaciół buduje gwiezdny żaglowiec, delikatnie mówiąc – nie porywa mnie, wolę skoncentrować się na muzyce.
Jest to jedna z bardzo niewielu płyt, które mogę słuchać w zasadzie na okrągło. Jeżeli trafia do odtwarzacza, to zwykle słucham jej dwa, trzy razy z rzędu. Jedne z moich ulubionych prog-rockowych albumów ever. Chociaż, jak już wcześniej napisałem – z prog-rockiem to wiele wspólnego nie ma.