Lato powoli, acz nieubłaganie się kończy. Tak więc, dziś płyta na lato.
Lata 90. były dla Jona Andersona bardzo płodne artystycznie. Nagrał w sumie: sześć płyt z Yes („Union”, Talk”, „Keys To Ascension I/II”, “Open Your Eyes”, „The Ladder”), jedną z Vangelisem (“Page Of Life”) i aż siedem (a licząc dostępną przez długi czas tylko na kasecie okazyjną „Lost Tapes Of Opio” – osiem) płyt solowych. Czasem bardziej o charakterze ciekawostek („Earth Mother Earth”, „The More You Know”, „Angels’ Embrace”). Czasem – interesujących (“Deseo”). Czasem – bardzo dobrych. Jak „Change We Must” i „Toltec”.
„Deseo” wypełniły zgrabne, melodyjne piosenki o zdecydowanie latynoskim klimacie; późniejszy o rok „Angels’ Embrace” z kolei zawierał dość monotonne, instrumentalne granie spod znaku New Age. „Toltec” okazał się specyficzną fuzją obu tych płyt. Albo raczej – ciekawym stopem wszystkiego co na tych dwóch płytach było najciekawsze, zaprawionym bardzo Andersonowskim, mistycznym klimatem
Przedziwny to album. Specyficzna mieszanka New Age, muzyki etnicznej, indiańskiego i Andersonowskiego mistycyzmu (tytułowi Toltekowie to wg Jona tajemniczy przybysze z innego wymiaru, mający wpływ na rozwój niezliczonych kultur dawnego świata, w tym Atlantydy i Lemurii; całość gęsto okraszają przemowy szamana Longwalkera), szamańskich odlotów Carlosa Castanedy i symfonicznych elementów. Bardzo niewiele rocka. Za to dużo momentów niezwykle czarownych: delikatna ballada „Sound And Color”, z ładną kantyleną skrzypiec; efektowne, podniosłe canto „Leap Into The Inconceivable”; urokliwe połączenie harfy i eterycznego, anielskiego głosu w „Song Of Home”. A przede wszystkim otwierająca całość „Part I”, z melodyjnymi, całkiem chwytliwymi, uroczymi piosenkami „Quick Words” i „Shall We Play The Game” (właściwie to jedna kompozycja, oba utwory oparte są na tym samym pomyśle melodycznym i płynnie przechodzą jeden w drugi). Do tego wieńcząca całość podniosła, nieco Yesowska w nastroju „Ave Verum”, wykonana przez Jona tylko z akompaniamentem instrumentów klawiszowych, indiańska inwokacja „Good Day Morning” i oryginalna etniczna pieśń „Maazo Maazo”.
Choć całość jest dość prosta od strony kompozytorskiej, nie brakuje tu brzmieniowych smaczków (wtapiane w tło sample, krótkie wstawki skrzypiec, harmonie wokalne…) Nie wszystkie pomysły się sprawdziły (saksofonowa wstawka w „Semati Siyonpme” brzmi nieco zbyt popowo). Niektóre wypadają ryzykownie (potężny, symfoniczny „Enter Ye The Mystery School” nie do końca przegryza się z bardzo lekką, subtelną resztą płyty). Bardzo dobra płyta na lato. Zresztą, była to kiedyś moja płyta (a raczej wtedy jeszcze kaseta) lata 2000: urokliwego, ciepłego, przebiegającego pod znakiem Andersona, Wilsona, chemii fizycznej (brrr!) i blondwłosej studentki medycyny o czarownym uśmiechu i kunsztownie zaokrąglonym ciałku.