Drobniutki suplement do recenzji ostatniego dzieła Transatlantic, którą zakończyłem zdaniem dotyczącym edycji albumu zawierającej dodatkowy dysk (…ale o tych nagraniach może przyjdzie jeszcze czas napisać). No to przyszedł… Zanim jednak o drugim dysku słów tu parę padnie przypomnę, że Kaleidoscope to kolejne całkiem przyzwoite dzieło Morse’a, Stolta, Portnoya i Trevawasa, choć oryginalnością nie grzeszy i jest przewidywalne do bólu.
Tym razem wytwórnia nie bawiła się w jakieś wykwintne wydanie tej wersji, jak to chociażby miało miejsce w przypadku gustownie opublikowanej dwupłytowej edycji The Whirlwind. Mamy zwykle pudełeczko, w którym faktycznie zwraca uwagę bonusowy dysk – fioletowy, wyraźnie odróżniający się od zdominowanej zielenią całości.
A na tym dysku panowie pojechali kowerami z progresywnego głównie świata. Praktycznie samymi klasykami, które niemalże każdy fan takiego grania zna na pamięć. To oczywiście dla kapeli nie nowość. Można powiedzieć, że odgrywanie cudzych kompozycji to dla Transatlantic chleb powszedni. Na debiutanckim krążku, w rozszerzonej edycji, przypomnieli o The Rolling Stones i The Beatles, na Bridge Across Forever o Pink Floyd, Deep Purple i jeszcze raz Beatlesach, a na The Whirlwind o Genesis, Procol Harum, Santanie, Americe i kolejny raz o Wielkiej Czwórce. Warto jednak zauważyć, że o ile do tej pory na dodatkowych dyskach, oprócz kowerów, muzycy umieszczali także autorskie nagrania, tak teraz zdecydowali się tylko i wyłącznie na cudze kompozycje.
Jest ich osiem a z artystów też same rockowe wielkości - Yes, ELO, Procol Harum, Elton John, Small Faces, Focus, King Crimson i The Moody Blues. Kombinowania wielkiego nie ma, bo i nie taka jest filozofia grupy. Od wielu lat artyści bawią się graniem a ich założeniem jest jak najwierniejsze oddanie ducha oryginalnej kompozycji. Smaczkiem zatem są inaczej brzmiące wokale (przy tej okazji: brak jedynego w swoim rodzaju wokalu Andersona w And You And I sporo tej wersji odbiera), a nie zmienione aranżacje. Dobrze się tego słucha, bo muzycy zgrabnie ułożyli numery przeplatając rzeczy bardziej żwawe (Conquistador, Tin Soldier, Sylvia) pięknymi balladami (Can't Get It Out of My Head, Goodbye Yellow Brick Road, Nights in White Satin). Raz jest oczywiście lepiej (np. udana wersja Konkwistadora), innym razem słabiej (niezbyt subtelne i mające jakby mniej nostalgii, niż oryginał Nights in White Satin). Mimo tego ta edycja powinna zadowolić nie tylko największych Transatlanticowych fanów, ale także miłośników szukających muzycznej nostalgii za minionymi, pięknymi czasami.