Tylko niespełna pięć lat kazali panowie z Transatlantic czekać na swój kolejny studyjny album. To „tylko” wynika oczywiście z faktu, że na poprzedni krążek, The Whirlwind, fani wyglądali aż lat osiem. Muzycy mieli zatem po raz kolejny sporo czasu i nie dziwi, że już tradycyjnie obdarzyli miłośników swoich dźwięków blisko 80 – minutowym kolosem z niewielką ilością nagrań.
Powiedzmy sobie od razu – nie jest to krążek na miarę swojego poprzednika, dla mnie szczytowego osiągnięcia Transatlantic, wydaje się także słabszy od SMPT:e i Bridge Across Forever. Czy to znaczy, że Morsowi, Stoltowi, Portnoyowi i Trewavasowi wyszedł słabszy album? Nie. Klasa muzyków i ich umiejętności nie pozwalają na wypuszczenie kompletnego gniota, jednak to album absolutnie przewidywalny w konstrukcji i muzycznych rozwiązaniach, powielający schematy zawarte na poprzednich krążkach.
Zacznijmy od najważniejszych nagrań – dwóch suit, które spinają album. W 25 – minutowej i podzielonej na pięć części Into The Blue, rozpoczętej niepokojącym, lekko kosmiczno – ambientowym wstępem, przenikają się - na zasadzie kontrastu - bardziej spokojne i wyciszone momenty z tymi z rockowym pazurem. Tradycyjnie mamy główny – trzeba przyznać udany - motyw melodyczny, który powraca co jakiś czas, by przybrać w finale bardziej patetyczną formę. W międzyczasie otrzymujemy solowe popisy na gitarze i klawiszach oraz zabawę z przetworzonym wokalem, tak jak to zrobił Roine Stolt w kompozycji Pandemonium z Banks Of Eden swojego The Flower Kings. Warto zauważyć, że we fragmencie suity zatytułowanym Written in Your Heart gościnnie pojawił się Daniel Gildenlöw z Pain Of Salvation, związany wszak od lat z Transatlantic.
Bardziej udana wydaje się, trwająca ponad pół godziny, suita tytułowa. Bardziej udana, gdyż bardziej różnorodna i zawierająca więcej smaczków. Jej początek to tradycyjna, pełna energii, Transatlanticowa jazda. Później zaś możemy usłyszeć na wokalu nie tylko Morse’a, ale i Stolta i Trewavasa. Gdy zaczyna śpiewać Stolt i pojawiają się charakterystyczne dla The Flower Kings harmonie wokalne przenosimy się niemalże na któryś z ostatnich krążków grupy. W połowie kompozycji z kolei mamy klimacik rodem z Floydowskiego Us And Them, a gdy za śpiewanie bierze się basista Marillionu robi się jakby beatlesowsko. Siły kompozycji dodaje naprawdę ładne gitarowe solo pomieszczone w drugiej części Kaleidoscope.
Album uzupełniają trzy krótsze utwory. Promujący album Shine to zgrabna, nastrojowa ballada, z dobrą melodią i takowym gitarowym popisem, jednak z nóg nie zwala. Szczerze mówiąc, sympatyczniej słucha mi się balladki For Such A Time, która znalazła się na… bonusowym dysku The Whirlwind. W żywym Black As The Sky muzycy jeszcze raz odkurzają Beatlesowskiego ducha, zaś w najkrótszym, nastrojowym i przejmującym Beyond The Sun są najbardziej ascetyczni rezygnując z perkusji i ograniczając się tylko do głosu i klawiszowego akompaniamentu Morse’a oraz delikatnego podkładu wytworzonego przez gości - Chrisa Carmichaela na wiolonczeli i Richa Mousera na Pedal Steel Guitar. Ten ostatni utwór sprawia zresztą wrażenie swoistego wstępu do opus magnum płyty, wspomnianej siedmioczęściowej suity Kaleidoscope.
Wielkich zaskoczeń zatem nie ma. Muzyka Transatlantic w dalszym ciągu silnie naznaczona jest solowymi dokonaniami jej założyciela Neala Morse’a i okraszona wpływami pozostałych muzyków. Dotychczasowych fanów z pewnością Kaleidoscope nie rozczaruje, bo przynosi kawał dobrze już sprawdzonego grania wysokiej próby. Specjalna edycja albumu zawiera dodatkowy dysk z nowymi wersjami klasycznych kompozycji takich artystów jak Yes, ELO, Procol Harum, Focus, The Moody Blues, King Crimson, Elton John i Small Faces. Ale o tych nagraniach może przyjdzie jeszcze czas napisać.