„Voices in The Sky” – Historia The Moody Blues płytami pisana.
Jeśli tak bliżej przyjrzeć się koncertowym albumom The Moodies, to „Lovely to See You” w zasadzie był ich w pierwszym (i ostatnim) normalnym „żywcem”. Dlaczego? Bo granie z orkiestrą symfoniczną na pewno nie jest codziennością koncertową i trudno to traktować jako normę. A jakieś wygrzebane z archiwum nagrania wątpliwej jakości, „rzucone” na rynek, żeby podtrzymać zainteresowanie zespołem, na pewno nie są pełnowartościowym wydawnictwem. I tak okazuje się, że fani The Moody Blues czekali na pierwszy, typowy koncertowy krążek praktycznie czterdzieści lat! Czy warto było? Beżart… Są ludzie, którzy mówią, że warto było czekać ponad czterdzieści lat na upadek komuny, ale chyba nie znajdzie się nikt, kto by twierdził, że warto czekać czterdzieści lat na płytę jakichś szarpidrutów. Jaka by nie była.
A trzeba przyznać, że ta jest naprawdę bardzo dobra. Orkiestry co prawda nie ma, ale na scenie jest siedem osób – czyli też wcale nie mało. W każdym razie wystarczająco dużo, żeby ta muzyka zabrzmiała naprawdę dobrze. Repertuar – pewne rzeczy muszą być i już. Wiadomo, że żaden występ nie może obyć się bez „Nights in White Satin”, „Tuesday Afternoon”, „Question”, „Ride My See-Saw”, czy podobnych żelaznych punktów programu. Ale za to miłym zaskoczeniem jest dla mnie obecność kilku utworów, których bym się tutaj raczej nie spodziewał – przede wszystkim „The Actor” i „Forever Autumn”. „Steppin’ in a Slide Zone” też się nie spodziewałem, a niestety jest. No cóż, bywa.
The Moodies mają to do siebie, że ich nagrania koncertowe przede wszystkim są ładne i trudno znaleźć jakiś specjalnie porywające wykonania, ale też nie ma jakichś ewidentnych knotów (to znaczy są, ale wśród tych starszych) – bardzo starannie, porządnie zagrane, a od czasu do czasu natkniemy się na coś bardziej wyjątkowego. Tutaj na pewno będzie to „The Actor”, „Forever Autumn” i jeden z moich ulubionych koncertowych numerów The Moodies – „The Story In Your Eyes”. Wykonania „Tuesday Afternoon” i „Nights…” też trzeba uznać za jaśniejsze momenty koncertu, tak jak również „The Voice”, „Talking Out of Turn”, no i „December Song”, który wcale nie robi tutaj za ubogiego krewnego. Wśród szacownych klasyków zespołu prezentuje się naprawdę okazale – to faktycznie świetna piosenka. Co ciekawe, nawet te utwory, które w wersjach studyjnych niespecjalnie mi leżą, tutaj podobają mi się dużo bardziej.
O „Lovely to See You”, tak jak o “A Night at The Red Rocks” również można powiedzieć, że spóźnione jest o ładnych parę lat, bo coś takiego powinno ukazać się najpóźniej w 1974 roku. No ale cóż – ukazało się nico ponad siedem lat temu. Co ciekawe, to właśnie ten album zmotywował mnie do podjęcia odpowiednich działań, żeby wreszcie pooglądać The Moodies na żywo – nie te z orkiestrą, ale właśnie ten. Bo te z orkiestrą to coś wyjątkowego, jak święto – było, przeszło i raczej nie ma co liczyć, że jeszcze będzie. A jak posłuchałem „Lovely to See You”, pomyślałem sobie – kurde, jak fajnie grają! Może by namierzyć gdzieś ich koncert? No i kurde jest taka poważna szansa – jadą w czerwcu w dość sporą trasę po Europie. Oczywiście Polskę omijają, bo w Polsce nikt o nich nie słyszał. Przynajmniej promotorzy. No ale od czego są tanie linie lotnicze, internet i karta kredytowa?
Tydzień temu napisałem, że to ostatnia płyta The Moodies, którą mi się w ogóle chce recenzować. Zostały mi jeszcze dwa koncerty, a w zasadzie dwie płyty z archiwalnym materiałem zarejestrowanym na żywo, przy czym jedna to jest zbiór nagrań z BBC, a druga – tragicznej jakości koncert z Isle of Wight. Ale ponieważ są w oficjalnej dyskografii, trzeba coś o nich napisać – nie ma że boli – jak wszyscy, to wszyscy – babcia też.
Może tylko szkoda, że nie ma już Raya Thomasa…