WSTĘP
Na początku roku w redakcji podjęto coś w rodzaju postanowienia noworocznego. Chodziło o , że tak powiem , przybliżenie klasyków masom. Następny Nowy Rok niebawem, a zbytnio nie spisaliśmy się na ten temat. A czasem grozą wieje, jak jeden z drugim, pozbawieni podstawowej wiedzy o swojej ulubionej ponoć muzyce, traktują jak wysłańców niebios trzeciorzędnych, skandynawskich grajków.
Ja chciałem podejść do tego z jeszcze innej strony. Mianowicie sięgnąć do płyt, od których moim zdaniem wszystko się zaczęło. Czyli od jakiej małpy pochodzimy i której możemy mówić – babciu. To już będzie prawie 40 lat, od wydania kilku krążków, które możemy uznać za pionierskie dla rocka progresywnego. A kim byli ci , którzy krzepko dzierżąc gitary i pałeczki od perkusji, albo galopując na swych wiernych hammondach (*), budowali zręby sławy i chwały gatunku. No to byli – zespół , którego nie było, popowy zespół po przebudowie i na zakręcie kariery, grupa akompaniująca bluesowej wokalistce i coś w rodzaju super-grupy stworzonej przez rhythm’n’bluesowego bębniarza. Czyli po kolei – Procol Harum („Procol Harum”), The Moody Blues („Days of The Future Passed”), The Nice („The Thoughts of Emerlist Davejack”) i Coloseum („Those Who About to Die Salute You/Morituri Te Salutant”). Wybór moim zdaniem dobrze uzasadniony. Procol Harum było pierwszym zespołem rockowym, który odważnie zaczął łączyć muzykę popową z klasyczną i to w taki sposób, że powstała nowa jakość. The Moody Blues, jako pierwszy rockowy band, nagrali płytę z orkiestra symfoniczną. Dzisiaj nie jest to ewenement, ale blisko czterdzieści lat temu, było to wydarzenie epokowe. Do tego muzycy orkiestr , uważając się za kogoś lepszego , nie bardzo mieli ochotę spoufalać się z jakimiś „szarpidrutami” ( „modelowy” przykład to problemy Deep Purple przy nagrywaniu „Concerto for...”). The Nice pod wodzą Keitha Emersona łączyło klasykę z jazzem, bluesem i rockiem w sposób niesamowicie nowatorski i atrakcyjny. Colosseum do garnka wrzuciło te same składniki, ale w innych proporcjach – dominacja rhythm’n’bluesa – nic dziwnego, większość członków była po współpracy z różnymi wybitnymi bluesmanami. I też stworzyli nową jakość w muzyce rockowej. Szczególnie te dwa zespoły miały kolosalny wpływ na to co potem działo się w rocku, nie tylko progresywnym.
A czemu nie King Crimson i Pink Floyd, mógłby się ktoś zapytać zdziwiony, że pomijam dwa najbardziej prominentne zespoły gatunku. Celowo tak robię – Pink Floyd w tym czasie występował w nieco innej lidze, bo psychodelia była wtedy dość dobrze określonym stylem , a w tych okolicach Floydzi działali. A King Crimson? Panowie Giles, Giles i Fripp w czasie kiedy The Nice wydało swoją drugą płytę ze suitą „Ars longa Vita Brevis”, a Procol Harum upubliczniało „Kantatę”, byli jeszcze całkiem „cheerfull insane” (**). Można byłoby zastanawiać się nad Jethro Tull, ale na „This Was” prezentują się bardziej jako kapela bluesowa, ciekawie kombinująca z folkiem. Zresztą Anderson raczej zawsze odżegnywał się od jakichś poważniejszych związków z rockiem progresywnym – w sumie nie wiem. Wypadałoby też wspomnieć o płycie „Mass in E Mnior” (1967) amerykańskiej grupy The Electric Prunes. Ci to porwali się na stworzenie rockowej mszy, co im się nawet nieźle udało.
(*) – dosłownie , wystarczy pooglądać występ ELP na festiwalu na wyspie Wight i zobaczyć co wyprawiał z instrumentem Keith Emerson.
(**) – w roku 1968 trio w skaldzie bracia Giles i Robert Fripp nagrali plytę pt. „The Cheerful Insanity of Mr Giles, Giles & Fripp”, zawierającą niezbyt skomplikowany psychodeliczny pop, czyli byli o rok do tyłu, a to w tym czasie burzliwego rozwoju muzyki rockowej – epoka.
THE MOODY BLUES-"DAYS OF THE FUTURE PASSED"
Dość wyboista i trochę pokrętna była droga Moody Blues do nagrania tej płyty. Debiutowali dwa lata wcześniej , w sporo innym składzie, min. z Denny Laine’m (potem w Wings) singlem „Go Now”. To było mocne wejście, bo trafił na pierwsze miejsce brytyjskiej listy przebojów. Ale potem było już znacznie gorzej. Drugi singiel przepadł, album „Magnificiend Moodies” też. Posypał się skład i zespół praktycznie przestał istnieć. Ale klawiszowiec Mark Pinder rozglądał się za nowymi członkami zespołu, bo trafiała się niezła fucha dla wytwórni Decca. Akurat wtedy młody gitarzysta, wokalista i kompozytor Justin Hayward próbował się załapać do kolejnej edycji Animalsów Erica Burdona. Nie udało się, ale Burdon zarekomendował go Pinderowi i po jakimś czasie nowe wcielenie Moody Blues weszło do studia, żeby nagrać płytę. A nie miała być to zwyczajna płyta – miała być to testowa płyta, która w pełni miała przedstawiać możliwości gramofonów stereofonicznych. Zawierać miała rozrywkowo potraktowane utwory Dworzaka. Ale zespół dorwał się do studia i ani myślał nagrywać na zadany temat. Powstał koncept-album (też jeden z pierwszych!) zawierający kilka , czasami lekko psychodelizujących piosenek, zgrabnie połączonych fragmentami zagranymi przez orkiestrę, tworząc cykl utworów – historię jednego, zwykłego dnia, od rana aż do wieczora, do nocy ( w białej poświacie , która nigdy nie dobiega końca :) ). Zaczyna się od typowej, orkiestrowej uwertury „The Day Begins”, w której po raz pierwszy pojawiają się tematy min. „Dawn Is The Feeling” (zaraz następna piosenka – i już jest ładnie), „Nights in White Satin” , „Forever Afternoon (Tuesday?)” i deklamacja Graeme Edge’a. Co ciekawe, zespół i orkiestra nie spotkały się w ogóle w studiu, ich współpraca była raczej na odległość, partie orkiestrowe dodano kilka dni później. No i słychać, że jedni sobie, drudzy sobie i o jakimś większym przenikaniu nie ma mowy. Ale pierwsze koty za płoty, początek został zrobiony.
Oczywiście ludzie z wytwórni dostali tzw. „lekkiej piany”, kiedy dowiedzieli się, że zespół po prostu zlekceważył sobie ich wytyczne. Trochę zmienili zdanie po wysłuchaniu materiału, a humor im się już zupełnie poprawił, kiedy płyta odniosła duży sukces komercyjny. Do tego wydane na singlach „Tuesday Afternoon” (oczywiście chodziło o „Forever Afternoon (Tuesday?)”) i „Nights in White Satin” (bez dodatków orkiestrowych) doskonale radziły sobie na listach przebojów. Bo to są dwa najlepsze utwory na płycie – pierwszy to fajna, dość typowa jak na owe czasy piosenka, letuchno odleciana, a drugi to jedna z najpiękniejszych ballad zespołu, pierwsza z wielu, które stały w pewnym sensie znakiem rozpoznawczym zespołu. „Satin” w tytule można dwojako tłumaczyć – i dosłownie jako atłas i nieco metaforycznie jako poświata. Hayward pozostawia to niedopowiedzenie, ale kiedyś opowiadał, że dostał od swojej dziewczyny piękną atłasową pościel i w jakiś sposób była to inspiracja do powstania tej piosenki. Dodał też , że prezent piękny, ale mocno niepraktyczny, bo wystarczyło, żeby wieczorem ogolił się niezbyt dokładnie, a rano poszewka była już pozaciągana.
W każdym razie Moody Blues odniosło sukces i na ładnych kilka lat, bo prawie do połowy lat siedemdziesiątych mocno umiejscowiło się w rockowej czołówce. Godna podkreślenia jest pracowitość zespołu. Po „Days...” do 1972 roku powstało jeszcze sześć płyt, z których jedynie „On The Threshold of A Dream” nie do końca trzyma poziom i jest tylko dobra. A ostatnia z tego okresu „Seventh Sojourn” uważana jest za jedną z najlepszych w dorobku zespołu.