“Voices in The Sky” – historia The Moody Blues płytami pisana.
Po „Long Distance Voyager” – udanym i sympatycznym, ale dość odległym stylistycznie od klasycznych dokonań The Moodies, muzycy spróbowali przypomnieć sobie, czym czarowali publikę ponad dekadę wcześniej i nagrali „The Present”. Jest to jedyna płyta “nowego” The Moody Blues, która próbowała wskrzesić ducha „starych” The Moodies i to nawet z zupełnie dobrym skutkiem, bo jest to też najlepsza płyta grupy nagrana po 1972 roku. Muzycznie to może „Long Distance Voyager” jest może o oczko lepsze, ale „The Present” dostaje punkty dodatkowe za „wierność tradycji” i jako całość lekko wyprzedza Podróżnika. A nie widzę innych, nagranych po „Seventh Sojourn”, które tym dwóm mogłyby podskoczyć.
Czym dla „Long Distance Voyager” było „The Voice”, tym dla „The Present” próbowało być “Blue World”. Piszę “próbowało”, bo to i to były single promujące obie płyty, o ile jednak „The Voice” było wielkim przebojem, tak „Blue World” takim nie było. Ale akurat podoba mi się bardziej niż „The Voice”, a do tego była to pierwsza piosenka The Moody Blues jaką usłyszałem. „The Present” nie było tak „hitonośne” jak poprzednik i może w tym należy upatrywać powodów jego komercyjnego niepowodzenia (najgorzej sprzedająca się płyta The Moodies od czasów debiutu), które też i spowodowało poważne zachwianie pozycji zespołu, jako atrakcji koncertowej. Ale listy przebojów sobie, a faktyczna wartość artystyczna to już coś innego. Mimo, że tym razem publiczność jakoś zbyt tłumnie do sklepów nie ruszyła, grupie wyszła naprawdę bardzo dobra płyta. Ray Thomas „szarpnął się” na znakomitą mini-suitę „I Am”/”Sorry”, najładniejsza ballada „Running Water” była dziełem Haywarda, przebojowy „Blue World” też, razem z Lodgem napisali „Meet Me Halfway” jeden z moich ulubionych numerów z tego krążka, a pierwszą stronę winyla kończył śliczny „Going Nowhere” Edge’a. Dość łatwo zauważyć, że ten album dzieli się na dwie części. W czasach winylowych było to dosyć częste, bo podział analoga na strony, z automatu sugerował traktowanie każdej z nich jako fabularnie osobnych części. Tutaj na pierwszej stronie mamy cztery bardzo przebojowe, bardzo melodyjne utwory – trzy raczej żwawe i jedna taka trochę żywsza ballada. Natomiast druga strona składa się z sześciu utworów, w tym jednego instrumentala i stanowi pewną muzyczną całość. Chociażby przez to, że utwory łączą się ze sobą, dość płynnie przechodząc jeden w drugi. Jest to też część dużo spokojniejsza od pierwszej – dominują tu ballady, jedynie finał „Sorry” jest bardziej dynamiczny. Jedynym mankamentem „The Present” jest… to jest tak – czasami wydaje mi się, że w przypadku niektórych utworów jakby w jakimś momencie autorów opuściła wena twórcza i pewne fragmenty były dokomponowywane na siłę – odnoszę takie wrażenie słuchając refrenów „Running Water”, czy „Meet Me Halfway” – canto nie do wyjęcia, a refren robiony trochę na pych. No ale może mi się tylko tak wydaje. I może w ogóle nie powinienem o tym pisać, bo mógłbym kogoś zniechęcić? To może lepiej zapomnijcie o tych ostatnich kilku linijkach, pozostańmy przy samych pochwałach. Szczególnie, że powody do tego już jakby powoli się kończą. Wiele następnych płyt trudno chwalić, a raczej trzeba będzie zespół z nich tłumaczyć. Ale to zacznie się dopiero za tydzień. Dzisiaj mamy „The Present”, najlepszą płytę The Moodies tamtego okresu, ale paradoksalnie chyba najmniej znaną. A szkoda, bo naprawdę warto ją poznać bliżej.
Skąd się bierze ta moja wielka sympatia do tego krążka? Kiedy trafił on w moje łapki, to byłem w bardzo specyficznym okresie w mojego życiu. Jedne rzeczy się kończyły, ale inne zaczynały się z wielką intensywnością. I z powodu jednej z tych rzeczy, większość tekstów z „The Present” umiem do teraz na pamięć – że szczególnym uwzględnieniem „Runnig Water” i „Meet Me Halfway”. Po prostu ta płyta trafiła do mnie w odpowiednim czasie. Chociaż większość tych wtedy ważnych rzeczy trafił jaśnisty szlag, albo przestały mieć znaczenie, to sentyment do „The Present” pozostał. Tyle, że sentyment – sentymentem, to się nie liczy. I bez sentymentow uważam, że "The Present" jest bardzo dobre. Do „Sur La Mere” też mam dużą słabość, ale na pewno nie będzie mogło liczyć na tak ciepła recenzję.
Oprócz tego, że „Blue World” było pierwszym utworem The Moody Blues jaki usłyszałem, to całe „The Present” było ich pierwszym albumem, jaki sobie kupiłem na winylu, a potem pierwszym, jaki kupiłem na kompakcie. O ile kupowanie cedeka nie miało w sobie nic szczególnego – po prostu wszedłem do sklepu i wyłożyłem kilka dych, ledwo wysupłanych z wyjątkowo pustej kieszeni lekarza stażysty, to z kupowaniem winyla była cała historia. Było to jeszcze w latach osiemdziesiątych – mój stały dostawca czarnych krążków, próbował mi to wcisnąć prawie na siłę, oferując atrakcyjną zniżkę, jako dodatek do całego pakietu płyt Emerson Lake & Palmer. Prawie się od tego wybroniłem, ale nieopatrznie powiedziałem o tym mojemu drugiemu koledze, któremu aż się oczy zaświeciły, kiedy to usłyszał i on też mnie namawiał do zakupu tego krążka. On z kolei groszem nie śmierdział, ale bardzo chciał to sobie nagrać. Tak, jeden miał interes, żeby się tego pozbyć, drugi, żeby się do tego dorwać na krzywy ryj, a ja pośrodku miałem im zrobić dobrze za własne pieniądze. Uległem, ale nigdy tego nie żałowałem, bo faktycznie płyta okazała się bardzo dobra. Gdybym nie kupił, to bym nie poznał, gdybym nie poznał, to bym nie polubił, gdybym nie polubił, to za jakiś czas nie kupiłbym tego kompaktu, przynajmniej nie w pierwszej kolejności. A kiedy i ja zacząłem „przezbrajać” się na płyty CD i poszedłem z winylami na giełdę, „The Present” poszło jako jeden z pierwszych i to za bardzo dobrą cenę. I właśnie tego, że ją wtedy sprzedałem to już trochę żałuję, bo miała śliczną rozkładaną okładkę, której na CD znajdziemy tylko marną namiastkę. Jaki jest morał z tej opowieści? Można kupować płyty w ciemno, tylko trzeba wiedzieć kogo słuchać.
A za tydzień pułkownik Wieniawa powie: „Skończyły się żarty, zaczęły się schody.”