Jejku, jejku! Co za rocznik! Dobrych płyt jak nasrało! Moja „krótka” lista tegorocznych albumów, o których trzeba napisać, bo trzeba, rozrasta się prawie z dnia na dzień. Kiedy tylko skończę się bawić w koncertowy dokształt, to biorę się za rzeczy bieżące już tak na poważnie. Na razie poza kolejką najnowsza Saga, bo to mój ostatni wynalazek i będzie to taka recenzja na świeżo, jeszcze pod wpływem emocji jakich doznałem zaledwie kilka dni temu, słuchając „20/20” po raz pierwszy.
Po pierwsze wrócił Sadler. I bardzo dobrze. Jednak na „Human Condition” trochę mi go brakowało, bez niego Saga była jednak trochę innym bandem.
„20/20” – psy szczekają, karawana idzie dalej. Wygląda na to, że Saga to jedna z tych grup, które od swoich początków grają w zasadzie to samo i tak samo. Z innych takich wykonawców przychodzą mi jeszcze do głowy AC/DC i Motorhead, to jednak całkiem inna para muzycznych kaloszy. Ale o tyle to podobne, że wszyscy ci wykonawcy wymyślili w swoich prapoczątkach pewną formułę grania i trzymają się tego do dzisiaj, a co najważniejsze potrafią cały czas organizować sobie na tyle dobre pomysły, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że dana formuła się wyczerpała.
Przy okazji „Trust” napisałem, że właściwie utwory z pierwszych i z tamtej płyty wiele się nie różnią, tyle, że te nowe są lepiej nagrane. Cały czas jest to w zasadzie to samo – „gęste” granie, dużo klawiszy, pokręcone rytmy, charakterystyczny nieco nowofalowy wokal Sadlera i specyficzna melodyka utworów – nie do podrobienia. Z braku laku, Saga zwykle wrzucana jest do progresywnego worka, ale na dobrą sprawę, oni zawsze szli swoja drogą – gdzieś tak pomiędzy AORem, progiem, a nawet nową falą.
Po „20/20” żadnych niespodzianek nie mamy się co spodziewać. I bardzo dobrze, bo nie ma co poprawiać rzeczy, która funkcjonuje bardzo dobrze. A obecnie Saga funkcjonuje bardzo dobrze. Całej dyskografii Kanadyjczyków nie znam, ale jej sporą część to tak i moim zdaniem jest to płyta na poziomie tych najbardziej klasycznych z wczesnych lat osiemdziesiątych. Na pewno nie lepsza od „Worlds Apart”, ale od „Heads Or Tales” to już raczej tak.
Syntezatorowy wstęp w „Six Feet Under” i od razu serce mocniej mi zaczęło bić – kurde, to nie może być złe! I kurde nie jest. Przy „Ellery” się trochę skrzywiłem, na szczęście „Spin It Again” ponownie sprowadza wszystko do odpowiedniego poziomu. A przy klawiszowej solówce w „One of These Days” to się prawie zaśliniłem ze szczęścia. „20/20” jest bardzo równą płyta i gdybym chciał coś wyróżnić, to raczej tylko według tego, co mi się najbardziej podoba, czyli „Six Feet Under”, „Spin It Again” – najostrzejszy numer z krążka, „One of These Days” – bo syntezatory chodzą tam paluszki lizać, no i „Till The Well Runs Dry”.
Gwoli podsumowania – „20/20” wypada zaskakująco świeżo, ale mniej tu chodzi o muzykę, bo ta to akurat „stara, dobra Saga”, raczej o młodzieńczy entuzjazm, z jakim została nagrana, a to w tym wieku towar lekko deficytowy. Jednak widocznie ostatnio nad Kanadą jakieś dobre wiatry wiały, bo ich bardzie sławni, acz równie leciwi krajanie też popełnili zacny album, lutując równo, głośno i z przytupem, jakby byli z trzydzieści lat młodsi. Saga nie chciała być gorsza i też mocno pojechali, z podobną werwą. I oby tak dalej. I dużo zdrowia!