Zawsze mam niemały problem ze zrozumieniem celowości wydawania płyt takich jak ta. Generalnie nie chodzi o stronę brzmieniową wydawnictwa (bo co jak co, ale umiejętności technicznych muzykom Sagi nie można odmówić), ale o same przesłanki, którymi kierowali się panowie decydując się na wypuszczając na rynek rzeczone wydawnictwo. Chęć zysku? Potrzeba zmierzenia się z dawnym dziełem po latach? Spojrzenie na swój produkt z innej perspektywy? A może po prostu zwykła zabawa i chęć sprawienia fanom niespodzianki?
Tezę numer 3 możemy od razu odrzucić, gdyż płycie „Heads Or Tales: Live” należy przede wszystkim zarzucić kurczowe trzymanie się oryginalnych wersji utworów sprzed niemal 30 lat. Osobiście uważam, iż najbardziej prawdopodobna wydaje się być teza ostatnia.
Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że omawiana płyta nie różni się niczym od swojego pierwowzoru. Przede wszystkim wokalista jest inny; brzmienie głosu Roba Morattiego balansuje gdzieś pomiędzy Andy Searsem z Twelfth Night, a Bernie Shawem z Uriah Heep i różni się sposobu śpiewania, którym przez kilka dekad raczył nas na płytach Sagi Michael Sadler. Nie można jednak odmówić barwie głosu Roba ciepła przez co słucha się go z przyjemnością. Po drugie brzmienie zespołu jest ostrzejsze, głównie poprzez wyeksponowanie na pierwszy plan gitary Iana Crichtona („Cat Walk”, „Social Orphan”), kosztem często dość popowych zagrywek klawiszowych, które na wersji studyjnej mogły drażnić. Tutaj na szczęście pełnią głównie drugoplanową rolę, tworząc bardziej tło niż stanowiąc instrumentarium wiodące. Jedynym wyjątkiem jest chyba „The Writing” w którym koszmarnej partii klawiszowej ze wstępu nie było za bardzo czym zastąpić. Również partie w refrenie przywodzące na myśl „wirtuozerię” Geoffa Downesa mogą co niektórych przyprawiać o ból uszu. Na szczęście w większości utwrów bryluje jednak gitara: bardzo często ostra, rzęsista atakująca niemal heavy-progressive’nymi zagrywkami.
Abstrahując od szczegółów stwierdzić należy, że całość wypada bardzo dobrze. Dzięki - nawet jeśli nie pozbyciu to przynajmniej ograniczeniu niektórych mankamentów oryginału - materiał zyskał na ostrości i sile przekazu. „The Flyer”, „Cat Walk”, „The Sound Of Strangers”, a zwłaszcza rozpędzony „Social Orphan” rzekłbym, że brzmią lepiej niż na albumie studyjnym. Klimatyczny „Intermission” również sprawia wrażenie najzwyczajniej w świecie „pełniejszego”. Moim typem nadal pozostał „Scratching The Surface” ze świetną linią melodyczną w refrenie. Szkoda tylko, że klawiszowiec Jim Gilmour nie odpuścił sobie chociaż tym razem i nie oddał głównej partii wokalnej Morattiemu. Jego będący zupełnie bez wyrazu głos troszkę „dobija” ten utwór nawet bardziej niż sztuczna partia perkusji we wstępie. Szkoda również ostatniego na płycie „The Pitchman”, niby z założenia nieco ambitniejszego niż pozostałe, z ciekawym „połamanymi” partiami instrumentalnymi gdzieś w środku utworu, sprawia wrażenie nie do końca przemyślanego i dopracowanego. Niestety 28 lat później w koncertowym wykonaniu kompozycja również nie zachwyca, nie burząc na szczęście pozytywnego wydźwięku całości.
Rzecz chyba nie tylko dla fanów kwintetu z Toronto. Mógłbym nawet rzec, że wersja koncertowa „Heads Or Tales” byłaby lepszą rzeczą do zapoznania się z twórczością zespołu niż jej odpowiednik studyjny. Ciekawe, wprawdzie nieco wygładzone, melodie z pierwszej połowy lat 80-tych, w połączeniu z cięższym brzmieniem zespołu z ostatnich lat dało całkiem niezłą mieszankę, która na pewno znajdzie drogę do gust pewnego mniejszego lub większego grona słuchaczy.