„The feeling is gone
only you and I
This means nothing to me
Oh Vienna”
Tekst o przemijającym uczuciu, idealnie stworzony do tego, aby nim kończyć toksyczne związki, wysmakowany, artystowsko – dekadencki teledysk, nagrany, a jakże by inaczej w Wiedniu. Ktoś kiedyś napisał, w jakimś angolskim piśmie muzycznym kilka lat temu, że „Vienna” to jest taki sam rockowy klasyk, jak choćby „And You And I” Yes, tylko zagrany na innych instrumentach. Jakby obrazoburczo to nie zabrzmiało, ale wydaje mi się, że jest to po prostu stwierdzenie faktu, a nie żadna herezja. Wiem, że dla wielu fanów, szczególnie jeszcze starszej daty niż ja, takie stwierdzenie może być nie do przyjęcia – bo jak to, klasykiem może być coś nie jest z lat siedemdziesiątych, albo sześćdziesiątych? Ano takie czasy, że klasykiem może być coś młodszego. I nie ma co zapominać, że „Vienna” jest już dawno po wojsku, a w tym roku stuknęło jej równo trzydzieści lat – nie da się ukryć, że to wiek bardzo szacowny.
Prawdopodobnie nie byłoby tej płyty, ani następnych, a nazwa Ultravox kojarzyłaby się tylko osobom dobrze zorientowanym w brytyjskiej nowej fali lat siedemdziesiątych, gdyby nie całkiem inna płyta całkiem innego zespołu. W 1979 roku Foxx zniechęcony brakiem chęci pozostałych muzyków do czynnego włączania się do procesu twórczego, powiedział, że on sobie idzie i będzie już bawił się sam. Reszta zespołu pozostała z nazwą i bez lidera. I można powiedzieć, że to był koniec. Drugie życie Ultravox zaczęło się dzięki Steve’owi Strange i jego pomysłowi na supergrupę Visage. Spotkali tam się Billy Currie, Warren Cann, oraz Chris Cross (czyli trzy sieroty po Ultravox) z niejakim Midgem Ure – gitarzystą, wokalistą współpracującym min. Thin Lizzy, Rich Kids. Poznali się u Strange’a i postanowili dalej kontynuować współpracę pod już trochę znaną nazwa Ultravox. Nową płytę nagrano w studiu Conniego Planka w Kolonii, on też został jej współproducentem. Na pewno było to bardzo dobre posunięcie, bo akurat w tych czasach w Niemczech powstawało bardzo dużo i też bardzo dobrej szeroko rozumianej muzyki elektronicznej, czy mocno z elektroniką związanej - Tangerine Dream, Kraftwerk, Schulze, La Dusseldorf, w Berlinie swoją słynną trylogię - „Heroes”, „Low” i „Lodger” - nagrywał Bowie. Czyli właściwy czas i właściwe miejsce. I wpływy też prawie, że dosłownie słyszalne. Porównajmy sobie „Hall Full of Mirrors” Kraftwerka i „Mr. X”. Ale Ultravox to jednak to jednak inna parafia. Bo to jednak zespół rockowy. Mimo wszystko. W całej tej noworomantycznej ferajnie niewielu wykonawców na takie miano zasługiwało, ale oni to na pewno. „Vienna” to w zasadzie jedyny taki spokojniejszy utwór na całym krążku. Jeszcze jest co prawda wyciszony „Mr. X”, ale spokojny to on na pewno nie jest – mroczny, nieco niesamowity, z melodeklamacją Canna. Pozostałe są dynamiczne, żywe, zagrane z werwą i niezłym powerem. Syntezatory huczą jak skrzyżowanie mooga z silnikiem odrzutowym, partie skrzypieć Curriego podkręcają tempo, a Ure udowadnia, że gabarytów może jest przeciętnych, ale głos ma wielki. Taka jazda jest przez całą pierwszą stronę. Druga jest nieco bardziej stonowana, bo na niej są wspomniane „Mr. X” i tytułowa „Vienna”, ale całość i tak kończy energiczny, przebojowy, ale ponury „All Stood Still”.
Zawsze bardziej lubiłem „Quartet”, bo tam są „Hymn” i „Visions In Blue”, moje ulubione utwory Ultravox. Jednak „Vienna” to dzieło wybitne, mające spory wpływ na muzykę rozrywkową lat osiemdziesiątych, a także oryginalne, bo mam pewne problemy, żeby znaleźć wykonawców, którzy wcześniej graliby jakoś bardzo podobnie. Oczywiście Ultravox nie było zespołem wolnym od obcych wpływów, no bo choćby ten „Mr. X”. Wykorzystali cudze pomysły, ale do stworzenia jednak czegoś własnego.
Obecnie Ultravox, w swoim najsłynniejszym składzie funkcjonuje jako objazdowa atrakcja z cyklu „Czy nas jeszcze pamiętasz?” Ale kto z nas zasłuchanych wtedy w te piosenki, nie chciałby usłyszeć na żywo Vienny, Hymnu, Serenady, czy Wizji w Błękicie?
“Face in the window in the night.
Caught for a second by the light.
Ashes of memories still aglow. (Only for you)
Portraits and pictures you once saw.
Visions in blue.”