Pamiętam jak dziś jak ponad 15 lat temu rozpocząłem moją muzyczną "edukację"; ten dreszczyk ekscytacji wynikający z poszukiwania, chęci poznania i radości odkrywania. Nieocenioną rolę w moich odkryciach odegrał bez wątpienia mój tata, który obrał sobie za cel nakierowanie mnie na właściwe tory muzyczne. Jednym słowem: nie chciał dopuścić, abym zgnił w oparach disco, rapu czy innego badziewia...
Kiedy nasze drogi zaczynały się rozchodzić (ojciec gustował głównie w blues-rocku), a mój kochany ojczulek nie mógł zrozumieć i zaakceptować mojej fascynacji rockiem progresywnym (spytajcie go kiedyś o Yes, a on odpowie wam coś w stylu: "aaa, to ci co uczą się grać") uznał, że jedyną szansą "odratowania" mnie było znalezienie czegoś pośrodku. Namówił mnie, abym posłuchał Wishbone Ash i podrzucił mi ich pierwszą płytę z 1970 roku.
Pamiętam jak dosłownie powaliły mnie te dwie gitary prowadzące: niby każda z nich jakby grała swoje, ale znakomicie współgrały ze sobą. Uwielbiałem tę moc płynącą z tej muzycznej uczty, ale pomimo pozornego chaosu wszystko zdawało się mieć swoje miejsce. Przez kolejnych kilka dni miałem dylemat, który utwór był moim ulubionym: "Lady Whisky" czy "Phoenix"... Potem jak lawina mój odtwarzacz (kasetowy wówczas) zalała fala "łiszbołnowych" dżwięków; przyszły "Argus", "Pilgrimage" czy "There's The Rub" (z moją ukochaną "Persefoną").
Kariera WA toczyłą się jak większości wielkich zespołów - raz na wozie, raz pod wozem. Muszę jednak przyznać, że ich muzyka zawsze pozostawała bliska mojemu sercu. Zawsze uwielbiałem te gitarowe duety, tę harmonię i ład w ich muzyce pomimo tego nadmiaru gitarowych dźwięków. Panowie potrafili zachować w swoich utworach odpowiednie proporcje, nie tracąc przy tym tzw. feeling'u i nie ograniczając się do prostych piosenkowych schematów. Jednym słowem - ich twórczość miała tego pazura i coś, co zwykliśmy nazywać mianem "ducha".
Od kilku dni skutecznie (w ramach zbliżającego się wielkimi krokami koncertu) przypominam sobie ich twórczość, tę starszą i tę nowszą, a ostatnią (niedawno odkrytą przez mnie) płytą "The Power Of Eternity" jestem wręcz zachwycony. Andy Powell i spółka są w rewelacyjnej formie i o poziom koncertu absolutnie się nie boję.
Płytę rozpoczyna „The Power”: konkretne brzmienie gitar, płynny rytm, ciekawa linia melodyczna. Kolejne "Driving A Wegde” oraz „In Crisis” mogą kojarzyć się z przełomem lat 80/90, kiedy to grupa próbowała się odrodzić i szukała źródeł, aby zbliżyć się ku swoim początkom. „Northern Lights” przywołuje na myśl instrumentalne miniaturki z „Pilgrimage” z 1971 roku.
Płyta utrzymuje zaskakująco wysoki poziom. Prawdopodobnie zasługa w tym Muddy’ego Manniniena, który - wychodzi na to - stał się godnym partnerem Andy’ego Powella zarówno pod względem gitarowych duetów jak i tworzenia materiału.
Oby Wishbone Ash żyli i rozpieszczali nas swoją muzyką jak najdłużej. Tego im życzę i przy najbliższej okazji wzniosę za to mój toast.