Katatonia – zaburzenie motoryki objawiające się bardzo niskim poziomem aktywności ruchowej lub jej nadmiarem. Ciekawe jaki procent liczby fanów Katatonii o tym wie.
Katatonia – szwedzki zespół założony w 1987 roku. Trzeba przyznać, że muzyka tego zespołu niezwykle się zmieniła od czasu jego założenia. Zastanawiałem się więc czym zaskoczą mnie Szwedzi na „Night Is The New
Day” i…tak naprawdę to niczym mnie nie zaskoczyli.
Dokładnie takiej płyty Katatonii się spodziewałem. Jest to album, którego słucha się niezwykle lekko. Najlepiej na słuchawkach, przy zgaszonym świetle, w ciszy i spokoju. „Night Is The New Day” w żaden sposób nie męczy, nie nudzi, lecz mimo to posiada pewną wadę, którą miała również ich poprzednia płyta – „The Great Cold Distance”. Tak, jak i w jej przypadku, na najnowszym albumie Katatonii brakuje tego „czegoś”. Niby wszystko jest poukładane, niby słucha się całości bardzo dobrze, jednak utwory mijają, jeden po drugim, zostawiając pewien niedosyt (przynajmniej na początku). Czasami jest także po prostu za spokojnie, choć na pewno nie monotonnie. Zdarzają się również motywy, które są naprawdę świetne i trwają zdecydowanie za krótko. To niezwykle drażniące. Trzeba za to przyznać, że klimat płyty jest nieprzeciętny. Pod tym względem całość wypada bardzo dobrze. „NITND” to przede wszystkim smutek, melancholia, szarość. Ale właśnie taka przecież jest Katatonia. Szkoda tylko, że nie ma aż tak wielu chwil na tej płycie, które są warte szczególnej uwagi i wyróżnienia. Z drugiej strony świadczy to o tym, że panowie z Katatonii postarali się, aby ich najnowszy album był równy i to im się faktycznie udało.
„Ashen”…to tylko bonus do tego albumu. Ciężko jest mi to odżałować, gdyż ten utwór po pierwszych przesłuchaniach spodobał mi się najbardziej. Po dokładniejszym zapoznaniu się z materiałem wciąż jednak odnoszę wrażenie, że najlepiej słucha się go w całości. Mimo to na pewno warto wyróżnić kompozycję pod tytułem „Idle Blood”. Niezwykły nastrój, a do tego kojarzy mi się z zespołem Opeth, którego również fanom Katatonii przedstawiać szczególnie nie trzeba. Większe wrażenie robią również „Liberation”, „Nephilim” oraz „Day And Then The Shade”. Ich refreny są po prostu niezwykłe, zwłaszcza tych dwóch ostatnich. Jednak tak naprawdę wymienianie tytułów nie jest tu wcale konieczne, gdyż album jest (powtórzę się) niezwykle równy.
„Departer”…chyba najspokojniejszy kawałek na płycie. I to właśnie on ją zamyka. Płytę, która w żaden sposób mnie nie zaskoczyła, ale w sumie, czy powinna? Najważniejsze, że „Night Is The New Day” jest bardzo dobrym
albumem, złożonym z samych nieprzypadkowych numerów, uzupełniających się nawzajem i choć, jak wspomniałem, wciąż brakuje mi tu tego „czegoś”, to jednak im dłużej słucha się tego albumu, wydaje się być on coraz lepszy. Warto więc odkrywać ten materiał wiele razy i wczuć się w klimat, który zaproponowała nam Katatonia.
Muzyczną całość uzupełnia nam wspaniała okładka Travisa Smitha, która idealnie odzwierciedla klimat płyty.
Rozpocznijmy więc noc, a wraz z nią…nowy dzień…