Okazało się, że znacznie większe zawirowania stylistyczne spowodowało odejście z Genesis Hacketta, niż Gabriela. Mniejsza różnica jest między “Barankiem” , a “Sztuczką z Ogonem” i “Wind & Wuthering”, niż między tymi dwoma, a “And There Were Three”. Nie przepadam za pierwszą płytą nagraną przez Genesis jako trio. Podoba mi się może ze 3-4 utwory, a reszta jest jak serek homogenizowany – podobne melodie, podobnie zaaranżowane i dominująca rola klawiszy Banksa. Jak dla mnie to zbyt monotonne.
Ale za to z Diukiem to całkiem inna sprawa. A jeszcze inna sprawa, co wtedy grało Genesis. Zwrot ku muzyce znacznie przystępniejszej można zauważyć już nawet na “A Trick of The Tail”. Ten proces stopniowo postępował, a na “...And There Were Three...” ostro ruszył z kopyta – singiel z piosenka “Follow You, Follow Me” pozwolił zespołowi spłacić wszelkie długi. Na “Duke” znalazło się jeszcze więcej przebojów , no to i z prog-rocka już tak wiele nie zostało, na pewno mniej niż na przykład na “Selling England...”. Na szczęście nie stoczyli się w piosenkowy banał i pozostało im jeszcze na tyle umiejętności, żeby te chwytliwe melodie zaaranżować z odpowiednim rozmachem. “Duke” chociaż bardziej piosenkowy i przebojowy , jest moim zdaniem dużo lepszy od swojego poprzednika. Przede wszystkim muzycznie jest to znacznie bardziej zróżnicowane, bardziej różnorodne aranżacyjnie, a klawisze Banksa nie brzmią w każdym utworze tak samo. A tak prawdę mówiąc - nie przesadza się przypadkiem z tą mityczną popowością “Duke’a”? Wielkiej kontrybucji dla radia i list przebojów na niej jednak nie ma. Oczywiście – wielki przeboje “Turn It on” i “Misunderstanding” , ballada “Alone Again”. I tyle , reszta to jednak niezbyt radiowe utwory. Chociaż “Duchess” też wydano na singlu, tyle , że bez większego sukcesu (ale video jest do tego fajne). Początek płyty jest doskonały – połączone ze sobą pierwsze cztery utwory, od “Behind The Lines” do “Man of Our Times” tworzą coś w rodzaju suity. Temat z “Behind The Lines” powraca jeszcze na “Duke’s End”, razem z “Turn It on”. Spina to całą płytę muzyczną klamrą. Genesis na Diuku udało się bardzo ładnie połączyć stare z nowym – dłuższe , bardziej rozbudowane formy – “Duke’s Travel” i cykl kilku utworów który płytę zaczyna – i to co później się zaczęło dziać na kolejnych albumach Genesis – czyli piosenki typu “Turn It on” lub “Misunderstanding”. Wypada to jednak bardzo przekonująco, szczególnie, że wszystko to zostało doprawione dawką melancholii i dzięki temu cała płyta jest trochę zadumana, zamyślona i trochę smutna. Na pewno jakiś wpływ miało na to rozlatujące się małżeństwo Phila Collinsa. Bardziej dosłowne reminiscencje tego wydarzenia też się na Diuku znalazły – jest to utwór “Please Don’t Ask”. Bardzo osobista piosenka i próba pewnego rozliczenia się z przeszłością. Zbyt dosłowna i muzycznie również niezbyt pasująca do całości. Jedyna rzecz , której tu spokojnie mogłoby nie być. Do pierwszego solowego albumu Collinsa pasowałaby bardziej.
Dla mnie “Duke” to pierwsza “dorosła” płyta Genesis. Poprzednie są trochę fantastyczne, trochę baśniowe, trochę oderwane od rzeczywistości. I chyba dopiero na Diuku proza życia dorwała zespół , a chyba właśnie szczególnie Collinsa. Ma się wrażenie, że zespół dojrzał, spoważniał.
Ni z tego , ni z owego, jakoś tak się złożyło, że jest to ostatnio, a i nawet nie ostatnio, tylko od dobrych kilku lat najchętniej słuchana przeze mnie płyta Genesis. Nie powiem, że ulubiona, bo i tak kiedyś mi się tak wydawało. Jednak zrobiłem sobie mały festiwal ich dokonań i mi przeszło – “Baranek...” , “Sztuczka” albo “Selling...” dalej rządzą. Inna sprawa, że moim zdaniem, po Diuku Genesis nic już lepszego nie nagrało – może poszczególne utwory tak – ale całe płyty, tak równe, tak jednorodne stylistycznie – to już chyba nie. “Abacab” zasłużenie uważana jest za najgorszą płytę Genesis , “Mama” – jest już bardzo piosenkowa, “Inivisible Touch” jest nierówne, a “We Can’t Dance” oprócz czterech utworów i teledysku mi się nie podoba. “...Calling All Stations...”? A to już jest temat na zupełnie inną recenzję.