Choć legendarny Galahad istnieje już czterdzieści lat to tak naprawdę nie dorobił się zbyt wielu wydawnictw koncertowych. Przez bardzo długi czas jedynym takim zapisem była kultowa już koncertówka Classic Rock Live, później zresztą wznowiona w dwupłytowej edycji. W XXI wieku zespół nieco zaktywizował się w tym temacie i przez dwie dekady oddał fanom cztery materiały live. Co ciekawe, dwa z nich zostały zarejestrowane w Polsce: Resonance – Live in Poland (2006) i Solidarity - Live in Konin (2015), który do tego roku był ich ostatnim wydawnictwem z oklaskami.
Bo w minionym miesiącu ukazał się krążek Alive at Loreley. Nie jest to najnowszy koncert grupy, wręcz przeciwnie, dość archiwalny, bo ma piętnaście lat i został zapisany 3 września 2010 roku, podczas 5. edycji słynnego niemieckiego festiwalu Night Of The Prog w Amfiteatrze w Loreley - jak pisze w książeczce włożonej do gustownego digipaka Stuart Nicholson – najpiękniejszym koncertowym miejscu, w którym kiedykolwiek grał.
Ten album ma jednak wyjątkowy i dość smutny kontekst. O nim oraz o przyczynach opublikowania tego zapisu tak we wspomnianej wkładce napisał lider zespołu: koncert w Loreley był pod wieloma względami przełomowy w historii Galahadu. Zapowiadał ćwierćwiecze formacji, ale niestety okazał się ostatnim występem Neila Peppera z zespołem, choć wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Pepper już wtedy zmagał się z chorobą i czuł się bardzo źle, ale był zdeterminowany, by cieszyć się koncertem i stworzyć niezapomniany występ. Niestety, prawie dokładnie rok później zmarł na raka przełyku. To był prawdziwy koniec pewnej ery, zarówno dla zespołu, jak i rodziny Neila. Nie jestem pewien, dlaczego trwało to tak długo, ale piętnaście lat później postanowiliśmy powrócić do oryginalnych nagrań na żywo, które zostały wykonane w ten niesamowity weekend. Po przesłuchaniu byliśmy bardzo mile zaskoczeni jakością i czystością.
I faktycznie, pod względem brzmieniowym wygląda to zaskakująco solidnie. Tym bardziej, że zespół nie zdecydował się zbytnio na poprawianie ścieżek, dlatego też słyszymy choćby trochę nieczystości wokalnych samego Nicholsona. On zresztą tego tu nie ukrywa: jeśli mam być szczery, nie był to najporządniejszy występ, tu i ówdzie zdarzyło się kilka błędnych nut i źle dobranych tekstów, to jednak bez wątpienia był on pełen emocjonalnego ducha, pasji i surowej energii.
Warto też zwrócić uwagę, że był to również pierwszy występ Galahadu, podczas którego na dodatkowej gitarze zagrał Mark Spencer (aktualny muzyk zespołu), co prawda tylko w jednej kompozycji, ale za to w porywającej wersji Termination, która kończyła ten godzinny występ.
A co poza tym zagrali artyści? Prawdziwe „the best of” - ich najbardziej rozpoznawalne, przebojowe, kapitalne melodycznie numery, do których do dziś muzycy regularnie wracają podczas koncertów. Są zatem: niezniszczalne Sleepers, Empires Never Last z tak zatytułowanej płyty (z niej też wspomniane już Termination), prawie 13-minutowe Bug Eye z Following Ghosts z elektronicznymi melizmatami i cudowną solówką gitarową grającą główny motyw, nośne, wręcz „dyskotekowe” Seize the Day z Battle Scars oraz najstarszy w zestawie, Richelieu's Prayer, wzniosła ballada, która kończyła ich niezapomniany debiut Nothing Is Written.
Dla fanów obowiązek, dla tych, którzy być może nigdy ich nie słyszeli, prawdziwie reprezentatywna muzyczna piguła.