No to jest ten nowy Yes. I… tyle. Skrzynka redakcyjna jakoś nie odnotowała czytelniczych chęci zmierzenia się z „The Quest”, koledzy też jakoś nie bardzo chcieli. Więc padło na mnie.
Pewna obojętność wobec nowego dzieła Howe’a i spółki z jednej strony nie dziwi. Ostatnie kilkanaście lat Yes zdecydowanie mógł zapisać po stronie minusów. Nieciekawe okoliczności, w jakich spławiono Jona Andersona, koszmarny epizod pt. Benoit David, nieudane płyty, śmierć Chrisa Squire’a, symbolu Yes i ostatniego w składzie członka-założyciela, zastąpionego przez Billa Sherwooda – postać dla fanów zespołu dość kontrowersyjną, odcinanie kuponów od dawnej sławy kolejnymi trasami odgrzewającymi klasyczne płyty z lat 70… Trudno się więc dziwić, że część fanów prog-rocka do kolejnych dzieł (było nie było) legendy podchodzi dziś ze sporą rezerwą. A z drugiej strony to stawia zespół w niezłej sytuacji: po czymś takim jak „Heaven And Earth” każdy udany utwór będzie miłą niespodzianką dla fanów, nie mówiąc o udanym albumie. I oto nagle jeden, a potem drugi się pojawił. Miała być kolejna trasa, ale przyszła pandemia i panowie zamiast wojażować, siedzieli w domach i dłubali sobie, a co wydłubali, to przesyłali sobie i po trochu uzbierało się na nową płytę. No to jest ten nowy Yes.
Ale zanim będzie o „The Quest”, najpierw cofniemy się w czasie. Daleko, bo do roku 1979, kiedy to z zespołu odeszli Anderson i Wakeman. I w studiu pojawili się panowie z The Buggles. Decyzja musiała być dla fanów mocno zastanawiająca: Trevor Horn był kompetentnym wokalistą, ale z zupełnie innej półki niż Anderson, który oprócz charakterystycznego wysokiego głosu odpowiadał za uduchowiony, podniebny ton repertuaru zespołu, a Geoff Downes – pierwszy klawiszowiec Yes z pełnym muzycznym wykształceniem – to też nie wirtuoz klasy Wakemana czy Moraza, tylko solidny fachowiec w rodzaju Kaye’a. I zaskakujące jest, jak bardzo im się udała w tych okolicznościach „Drama” – żadne arcydzieło, ale dobry i bardzo solidny album, którego siłą było właśnie to, że nikt nikogo nie udawał. Horn śpiewał po swojemu, Downes wygrywał zgrabne solówki i podkłady, niezbyt może skomplikowane, ale mające klasę i dobrze pasujące do unowocześnionego brzmienia zespołu.
„Drama” to wciąż dobrze się broniący, solidny album. Dlatego gdy w Yes znów pojawili się Downes i Horn, można było liczyć na solidne wydawnictwo. Tym większym zaskoczeniem było, jak bardzo „Fly From Here” się nie udało. Że Andersona miał zastąpić przeciętny wokalista, to jedno. Ale szokujące jest to, jak bardzo panowie zapomnieli lekcję z „Dramy” – płyty udanej dlatego, że umiejętnie wykorzystano tam zdolności tak Horna, jak i Downesa i utwory były tak skomponowane, by pokazać ich atuty i umiejętnie zamaskować braki. Na „Fly…” to zupełnie nie działało – David, niezły wokalista dla jakiegoś AOR-owego zespołu w Yes męczył się ze swoimi partiami i bardzo chciał udawać Andersona mimo braku warunków wokalnych (ci, którzy zetknęli się z bootlegami z koncertów z Davidem, wiedzą jak ciężko się ich słuchało), Downes też starał się grać bardzo pod Wakemana, a całość brzmiała jak przeciętny neoprogowy band, bardzo usilnie udający kogoś, kim nie jest.
Benoita na szczęście pogoniono z zespołu dość szybko, na jego miejsce przyszedł Jon Davison – wokalista o dość wysokim głosie, dużo bardziej przypominający Andersona od poprzednika. I nowa płyta dawała nadzieję, że Yes się pozbiera i stworzy coś przyzwoitego. Zamiast tego dostaliśmy zestaw niedopracowanych piosenek z okazjonalnymi przebłyskami większej formy kompozytorskiej. „Heaven And Earth” frustrowało dlatego, że było tam słychać, że zespół odrobił lekcję z „Fry Your Ears” (musiałem…) – kompozycje były tak napisane, żeby wokalista do nich pasował, a i Downes skupił się na tym, co mu dobrze wychodziło – eleganckich, niezbyt wirtuozerskich, ale zagranych ze smakiem partiach. Tym bardziej szkoda, że kompozytorsko ta płyta wypadła tak strasznie banalnie. A potem odszedł Chris. Na głowę jego następcy wylano niemal z miejsca wiadra pomyj (oj, pamiętam co się działo na Facebooku). I powiedzmy to od razu – Billy Sherwood to przeciętny kompozytor (albo raczej: niezły twórca pop-rockowych piosenek), ale muzyk kompetentny i jako instrumentalista nieźle zastąpił Squire’a. I tak po kilku latach ogrywania się składu Davison-Howe-Downes-Sherwood-White panowie (głównie Steve i Jon) postanowili wykorzystać przymusowe zamknięcie w domu na stworzenie zupełnie premierowego materiału. Wymieniali się pomysłami, fragmentami utworów i tekstów, powoli rzeźbili całość, a Howe postanowił też zasiąść za konsoletą. Promujący album utwór „The Ice Bridge” pojawił się w nie najlepszej atmosferze - Downes wykorzystał stare taśmy i różne tematy, jakie komponował pod radiowe dżingle w końcu lat 70., tyle że motyw, jakiego użył w „Bridge” okazał się być autorstwa akurat Francisa Monkmana. Panowie sprawę wyczyścili i nazwisko klawiszowca Curved Air i 801 pojawiło się w metryczce płyty. Co nieco oczyściło atmosferę, ale nieco, bo opinie nadal były mocno podzielone – od zachwytów po narzekanie, że generalnie jest tak sobie i że to tylko powielanie starych pomysłów i granie na sentymentach fanów, a w ogóle to Yes skończył się 27 czerwca 2015. A 1 października pojawiła się cała płyta. I opinie znów były różne.
Co słychać od razu to to, że panowie odrobili lekcję z poprzednich płyt (no i „Dramy”). Downes gra to, co mu najlepiej pasuje, eleganckie, stylowe podkłady, syntezatorowe fanfary – że bardziej kojarzy się to z Asią, czy ze stylem Clive’a Nolana, niż ze starym Yes to inna sprawa. W każdym razie jego partie wypadają bardzo przyzwoicie i dobrze wpasowują się w kompozycje. To samo można powiedzieć o Sherwoodzie – zamiast na siłę udawać Squire’a, serwuje kompetentne, zgrabne basowe partie, dobrze zgrywające się z energicznym bębnieniem Alana. Mocno eksponowany jest Howe – tradycyjnie korzystający z całej litanii przeróżnych gitar, umiejętnie różnicujący swoje granie. Yes AD 2021 ma jakiś, określony styl, ma swój charakter, swoje brzmienie (które nie każdemu musi się podobać). A kompozytorsko? No, tu już różnie bywa. Niestety.
„The Ice Bridge” to faktycznie taki pomost między starym Yes a tym z roku 2021 – kilkuczęściowa konstrukcja, dość podniosły chwilami nastrój, syntezatorowe fanfary i podkłady, dynamiczne tempo, któremu rozpęd nadaje mocno brzmiąca sekcja, kilkugłosowe harmonie wokalne i popisy Howe’a – zaczyna się bardziej niż przyzwoicie. Balladowe „Dare To Know” też wypada dobrze – bardzo fajnie się tu zgrywają partie gitar i syntezatorów, jedynie wstawka orkiestry wydaje się trochę od czapy. Minisuita „Leave Well Alone”, w której dużo miejsca ma dla siebie Howe, zwłaszcza w spokojnej drugiej połowie (do tego Steve przypomniał sobie, że kiedyś razem z Andersonem byli mistrzami w układaniu takich wieloczęściowych kompozycji). Do tego bardziej uduchowionego, starego Yes ciekawie nawiązuje ballada „Western Edge”, także za sprawą rozmarzonego śpiewu Davisona – to jest ten moment płyty, gdzie echa dawnych dokonań zespołu słychać najmocniej. No i wieńcząca całość ładna, podniosła ballada „A Living Island”, w której znów odzywa się echo dawnego, natchnionego Yes.
Zdarzyło się też niestety parę wpadek. Banalna muzycznie (mimo fajnego wstępu) i tekstowo ballada „Minus The Man”. Pozbawione wyrazu „Future Memories” i „Music To My Ears”, wypadające blado mimo prób ratowania całości przez wokalne harmonie i zagrywki gitarowo-klawiszowe. Do całości dodano drugą płytę z trzema utworami – jak mówi Howe, nie są to bynajmniej żadne odrzuty, a raczej swoiste rozszerzenie płyty. „Sister Sleeping Soul” wypada ciekawie i intrygująco, łącząc ładną piosenkę z instrumentalnymi wstawkami, w tym grecką w klimacie akustyczną figurą powracającą co jakiś czas. Pozostałe dwa to dynamiczne piosenki, w zamyśle dość przebojowe, ale znów pozbawione wyrazu i trochę bezbarwne.
To jedna z tych płyt, którym przydałaby się większa selekcja materiału, usunięcie tych nietrafionych kompozycji – bo to album nierówny bardzo: zdarzają się momenty bardzo dobre („Leave Well Alone” jak dla mnie spokojnie staje w szranki z klasycznymi utworami Yes), zdarzyło się parę kiksów. Tych pierwszych jest dużo więcej, słychać że Yes z Davisonem, Sherwoodem i Downesem ma wbrew twierdzeniom niedowiarków spory potencjał. 7 gwiazdek z minusem, bo to solidny, przyzwoity album, najlepszy po „Magnification”. I na pewno zacierający kiepskie wrażenie „Fly From Here” i zwłaszcza „Heaven & Earth”.