Nie wydaje się, żeby fakt, że Yes wydaje nową płytę, specjalnie dziś interesował zbyt wiele osób. Dobrą koniunkturę dla zespołu, zaistniałą dzięki ponownemu zjednoczeniu klasycznego składu na albumach Keys To Ascension, zaprzepaściło kolejne odejście Ricka Wakemana, pojawienie się w składzie Billa Sherwooda i zdominowanie przez niego brzmienia na ostatnich płytach zespołu, Open Your Eyes i The Ladder. I choć Sherwood, nazywany już „Trevorem Rabinem lat 90”, został z zespołu wyrzucony, rokowania wobec nowej płyty nie były pomyślne. Co prawda Anderson zapowiadał, że nowa płyta miała być powrotem do klimatów znanych z Tales From Topographic Oceans, płyty przez fanów zespołu wynoszonej na ołtarze, ale ci fani nauczyli się już brać odpowiednią poprawkę na wypowiedzi wokalisty. Niepokój powiększał fakt, że muzycy przystąpili do nagrań w składzie bez klawiszowca, za to z... orkiestrą symfoniczną. Zwłaszcza, że ostatni eksperyment Yes z orkiestrą, płyta Symphonic Music Of Yes zawierająca nowe aranżacje klasycznych nagrań grupy, był zdecydowanie nieudany.
Tymczasem nowa płyta, zatytułowana Magnification, bardzo przyjemnie zaskakuje. Album zawiera sześćdziesiąt minut muzyki, podzielonej na dziesięć utworów. Tym razem nie ma wielkich, rozbudowanych form w rodzaju Close To The Edge czy choćby Minddrive. Dwa najdłuższe i najważniejsze utwory na płycie mają po dziesięć minut, większość – po pięć do ośmiu. Nie ma też jednak piosenek skonstruowanych według schematu: zwrotka-refren-solówka. Na Magnification Yes ani nie chce wracać do muzyki, jaką grał w latach siedemdziesiątych (jak na skądinąd wspaniałej Keys To Ascension), ani nie chce nagrać nowego Owner Of The Lonely Heart (jak na Open Your Eyes). Nie. Ta płyta brzmi zdumiewająco świeżo i oryginalnie, zachowując przy tym wszystkie charakterystyczne dla Yes cechy. Oczywiście, w dużej mierze oryginalność brzmienia jest zasługą orkiestry symfonicznej. Nagrywanie płyt z orkiestrą stało się w ostatnich czasach bardzo modne, jednak na większości z nich zespół gra sobie, a orkiestra sobie. Na Magnification orkiestra staje się częścią zespołu – wypełnia tło, prowadzi linie melodyczne, a czyni to tak dobrze, że możemy spokojnie zapomnieć o Ricku Wakemanie. Tylko czasami (zwłaszcza w Give Love Each Day i częściowo w We Agree) brzmienie wydaje się zbyt patetyczne, ale generalnie odpowiedzialny za orkiestrację Larry Groupe spisał się doskonale. Co ważniejsze – muzycy zespołu także dopasowali się do orkiestry i wykorzystali możliwości, jakie jej udział otwierał. Dlatego na przykład Steve Howe, zwolniony od wypełniania brzmienia, mógł w większym stopniu inkrustować je przepięknymi fragmentami akustycznymi (jak w Soft As A Dove czy na początku Dreamtime). Jon Anderson ma na Magnification zdecydowanie więcej do powiedzenia niż na ostatnich płytach – jego głos dawno nie był tak czysty i klarowny, a przy tym tak ciepły (posłuchajcie początku We Agree albo In The Presence Of). Magnification nie ma właściwie słabych punktów. Są na niej tylko utwory dobre i bardzo dobre. Nawet krytykowana przez niektórych w momencie ukazania się na singlu, najbardziej „ladderowska” piosenka Don’t Go w kontekście całej płyty nie wydaje się wcale zgrzytem, a raczej miłym przerywnikiem. Czasami przeszkadzają niedociągnięcia konstrukcyjne czy aranżacyjne: Give Love Each Day rozpoczyna się (po wstępie orkiestrowym) przepięknym fragmentem śpiewanym przez Andersona, przypominającym nieco motyw Never underestimate... z Be The One – i gdyby nie zdecydowanie zbyt banalny refren, mógłby być to utwór wybitny. Podobnie rozwija (czy raczej zwija) się We Agree. (Odpowiednie rozwinięcie interesująco się zapowiadającej melodii jest zresztą często ostatnio problemem dla zespołu - wystarczy przypomnieć choćby It Will Be A Good Day z The Ladder – a przecież Yes zawsze słynął z mistrzostwa konstrukcji utworów.) W Spirit Of Survival nieco drażnią harmonie wokalne i wykrzykiwany refren kojarzący się nieco z brzmieniem Yes lat 80. Ale to wszystko nie zmienia ogólnego, bardzo pozytywnego wrażenia. Wrażenia z przesłuchania płyty dobrze zaprojektowanej i przemyślanej. Nawet kolejność utworów ma znaczenie. Najpierw Magnification: znakomite wprowadzenie w atmosferę albumu. Potem pierwsza kulminacja: dynamiczny Spirit Of Survival. Później następują kolejne: Give Love Each Day i We Agree na przemian ze służącymi rozładowaniu napięcia przerywnikami: Don’t Go i Can You Imagine. Kolejny przerywnik, prześliczny, zwiewny Soft As A Dove (śpiew Andersona, prosta, lecz piękna melodia wygrywana na gitarze przez Howe’a i flet w tle) poprzedza wspomniane dwa najdłuższe i najważniejsze utwory na płycie: Dreamtime i In The Presence Of. To dwa różne oblicza Yes, choć równie wspaniałe. Dreamtime jest pełne dynamizmu, In The Presence Of pełne spokoju i podniosłego nastroju. Dreamtime przypomina czysty górski potok, In The Presence Of szeroko rozlaną, wolno toczącą swoje wody rzekę. Dreamtime przywołuje tradycję Yours Is No Disgrace, In The Presence Of nurt w muzyce Yes kojarzony choćby z And You And I. Wreszcie, na zakończenie płyty, króciutka koda Time Is Time – w sam raz dla uspokojenia, otrząśnięcia się z emocji związanych z przesłuchaniem poprzednich utwórów i powrotu do normalnego życia. Recenzując dla Caladanu płytę The Ladder, Robert Drózd pokusił się o porównanie Yes do... polskiej reprezentacji piłkarskiej – tak samo bezskutecznie marzącej o nawiązaniu do osiągnięć ze złotych lat. Robert pisał to dwa lata temu, gdy ówczesna reprezentacja, rozbudziwszy wielkie nadzieje, po raz kolejny przegrała kolejne eliminacje. Dzisiaj mogę przywołać to porównanie przy okazji jednej z najbardziej udanych płyt Yes od lat i wywalczonego w tym samym miesiącu awansu polskich piłkarzy do mistrzostw świata. Ani w jedno, ani w drugie jeszcze rok temu prawie nikt nie wierzył. Czy Magnification i ostatnie eliminacje okażą się jednorazowym wyskokiem, czy zapoczątkują osiągnięcia na miarę złotych lat 1972-74? O ile piłkarzom mogą przeszkodzić silni rywale, niesprawiedliwi sędziowie i kałuże na boisku, o tyle Yes mogą przeszkodzić tylko sami członkowie zespołu. Jeśli tylko nie będą obrażać się na siebie, kłócić się i wykonywać dziwnych wolt stylistycznych, ciągle są w stanie nagrywać rzeczy wspaniałe. Magnification jest kolejnym przypomnieniem tego faktu. Nie da się w przypadku takich zespołów jak Yes uniknąć oceniania ich nowych płyt przez pryzmat ich największych dokonań, a w porównaniu z Close To The Edge czy Relayerem nawet tak udany album jak Magnification cokolwiek blednie. Będąc tego świadomym, należy jednak pamiętać, że większość nagrywających współcześnie zespołów neoprogresywnych (w tym niektóre wynoszone na piedestały), choć obficie czerpie ze źródła Yes, ciągle nie jest w stanie nawet zbliżyć się do poziomu recenzowanej tu płyty. W skali Yes (ale tylko w tej) dalbym Magnification oczko niżej czyli 7.