ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Yes ─ Going for The One w serwisie ArtRock.pl

Yes — Going for The One

 
wydawnictwo: Atlantic 1977
 
1. Going for The One/ 2. Turn of The Century/ 3. Parallels/ 4. Wonderous Stories/ 5. Awaken
 
Całkowity czas: 38:39
skład:
Jon Anderson – vocals/ Chris Squire – bass, backing vocals/ Steve Howe – guitars/ Rick Wakeman – keyboards/ Alan White – drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,4
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,3
Album jakich wiele, poprawny.
,3
Dobra, godna uwagi produkcja.
,3
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,10
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,35
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,42
Arcydzieło.
,215

Łącznie 315, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
05.10.2011
(Recenzent)

Yes — Going for The One

Relayer był najbardziej konsekwentnie progresywnym, ale i najtrudniejszym w odbiorze albumem Yes. Idąc ścieżką rozpoczętą jeszcze na The Yes Album i Fragile, zespół doszedł do granicy możliwości rozwoju w ramach rocka progresywnego – i stanął przed wyborem: albo tę granicę przekroczy, będzie grał muzykę jeszcze trudniejszą i jeszcze mniej komunikatywną, ryzykując, że fani za nim już nie będą skłonni podążać, albo zawróci w stronę muzyki bardziej przystępnej. Chwilowo wybór został odroczony – po wydaniu pięciu premierowych albumów studyjnych (w tym jednego podwójnego) w ciągu trzech i pół roku muzycy postanowili zrobić sobie przerwę. (W tym czasie wydali tylko składankę Yesterdays, zawierającą kompilację nagrań z dwóch pierwszych albumów uzupełnioną o dwa niepublikowane nagrania, w tym rozbudowaną wersję covera Simona i Garfunkela America).

 

Po dwóch latach powrócili do studia w zupełnie zmienionym klimacie. Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty to był ostatni rok rozwoju rocka progresywnego. Nie oznacza to wcale, że po tym roku nie powstawały w tym nurcie godne uwagi dzieła, ani że nagle stracił popularność – ale najważniejsze zespoły progresywne albo zawiesiły działalność, albo zmieniły styl, a w każdym razie przestały być tak twórcze i tak awangardowe jak w pierwszej połowie dekady. Zmieniło się też nastawienie mediów, no i zaczęła się punkowa rewolucja. Trudno powiedzieć, jak te wszystkie czynniki wpływały na zespół, w każdym razie nowy album – zatytułowany Going for the One – okazał się zdecydowanie prostszy i bardziej przystępny od swoich poprzedników. Zmianę stylu ułatwiło odejście Moraza, który jako Szwajcar jednak nie do końca czuł się dobrze w towarzystwie samych Anglików (swoją drogą, nie mogę przestać myśleć o jego odejściu bez bólu serca – po raz pierwszy o zmianie składu w Yes zdecydowały kwestie osobiste, a nie muzyczne) i powrót na jego miejsce Ricka Wakemana. Po raz pierwszy od The Yes Album producentem nie był też Eddie Offord, a szczególnie symptomatyczna była rezygnacja ze współpracy z Rogerem Deanem, którego surrealistyczne pejzaże stały się wręcz nieodłącznym elementem albumów Yes.

 

Już rzut oka na okładkę uwidacznia zmianę - tylko jedno nagranie ponad dziesięć minut, pozostałe (z jednym wyjątkiem) oscylują koło pięciu. Ale nie tylko o długość chodzi. Utwory na Going for the One są generalnie prościej skonstruowane od swoich poprzedników, mniej skomplikowane melodycznie i rytmicznie, mniej urozmaicone aranżacyjnie. Utwór tytułowy, z dominującym brzmieniem slide Howe’a, to dynamiczny, rockowy kawałek - jakby napisany z myślą o rockowych stacjach radiowych. Wonderous Stories generalnie uważane jest za dowód, że Yes potrafi również tworzyć ładne piosenki. Moim zdaniem udowodnił to już dawno – Cudowne opowieści, chociaż całkiem sympatyczne, bledną przy Inside out, outside in z Perpetual Change, Leaves of Green z Ancient, Soon z Gates of Delirium czy zakończeniu To Be Over. (I kogo to obchodzi, poza didżejami z radia, że te kawałki nie zostały wydane oddzielnie, tylko jako część większych form?). Ale nawet prawie ośmiominutowy Turn of the Century, choć naprawdę piękny (zwłaszcza cudowne instrumentalne interludium z piątej minuty), nie tworzy całości na miarę choćby podobnej długości utworów z Fragile. Zbyt jest zdominowany przez polymoogowe tła i gitarę akustyczną, za mało urozmaicony brzmieniowo, a przede wszystkim – brak w nim suspensu, wewnętrznej dynamiki, jakichś punktów zwrotnych, które zawsze były znakiem firmowym Yes.

 

Najważniejszym utworem na płycie jest jednak oczywiście Awaken, ostatnia (przynajmniej na prawie dwadzieścia lat) wielka suita Yes. I też – jak cała reszta płyty – zupełnie inna niż poprzednie. Oszczędna nie tylko kompozycyjnie, ale i brzmieniowo, ani nie tak dynamiczna jak Close To The Edge i Gates of Delerium, ani tak radosna jak suity z Topograficznych Oceanów. Za to surowa, dostojna i krystalicznie czysta. I być może najpiękniejsza w całym dorobku zespołu.

 

Pod względem struktury Awaken jest zasadniczo formą łukową. Intro na pianinie poprzedza rozmarzony motyw High vibration... zaczerpnięty z piosenki, którą zespół nawet wykonywał na koncertach podczas trasy Relayera.  Gdy Anderson jeszcze śpiewa Here we be... atmosferę rozmarzenia przerywa jak budzik gitara Howe’a. Zaczyna się główny temat utworu śpiewany przez Andersona: Suns, high streams through awaken in the mass touch i powtórzony po krótkim interludium instrumentalnym, który przechodzi w trzykrotnie powtórzony refren Workings of man... Po czym następuje wyciszenie, Howe gra krótką kodę i wydaje się, że utwór już się kończy... i w tym momencie Anderson na harfie i White na cymbałach zaczynają grać ostinato, po chwili podłącza się Wakeman na organach – to on będzie głównym bohaterem tej centralnej części utworu, stanowiącej bezdyskusyjnie jeden ze szczytów piękna w całej muzyce rockowej. Napięcie narasta, Anderson i White cały czas grają ostinato, w kulminacyjnym momencie włącza się Howe – i po chwili wraca Anderson śpiewający refren ze zmienionym tekstem.  Następuje wyciszenie, powraca motyw High vibration... i krótka koda śpiewana przez Andersona. I koniec.

 

Awaken zdecydowanie zasługuje na miano łabędziego śpiewu symfonicznego Yes – i może całego rocka progresywnego. Kierunek na przyszłość wyznaczała jednak reszta płyty.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.