Gdyby ustanowiono nowe państwowe święto* - Dzień Płyt Wyklętych – poświęcony krążkom, które swego czasu doczekały się powszechnego potępienia zupełnie niezałużonego z perspektywy czasu powodu to „Slaves and Masters” byłby chyba pierwszym jaki przyszłaby mi na myśl. No bo jak hardrockowy wymiatacz mógł nagrać coś takiego. I kogoś takiego jak Gillan zastąpić kimś takim jak Turner. Zresztą sam kiedyś miałem do tego krążka – delikatnie powiedziawszy – lekko wstrzemięźliwe podejście. Na szczęście na starość człek robi się bardziej wyrozumiały i na wiele rzeczy przymyka oko.
Ktoś kiedyś powiedział, że „Slaves and Masters” to najlepsza płyta Rainbow (z Turnerem), ale zdecydowanie najgorsza Deep Purple. Osobiście uważam, że w tym stwierdzeniu jest sporo przesady. Zwłaszcza w jego drugiej części. Purpura kilka gorszych rzeczy ma na koncie, że tylko o „Reparture Of The Deep”, „Bananas”, czy „The House Of Blue Light” wspomnę...
No właśnie, „The House Of Blue Light” (poprzednik “Slaves and Masters”, a następca “Perfect Strangers”), który miał w zamiarze kontynuwać dobrą passę zespołu - zdającego się umiejętnie odnaleźć się w nowych czasach – okazał się spektakularną klapą komercyjną i jeszcze większą artystyczną. W związku z tym musiały polecieć głowy. Pierwsza należała do Gillana – według Blackmore’a – kompletnego wówczas alkoholika.
Pomysł ściąnięcia Turnera podsunął sam Blackmore zresztą. Reszta zespołu podeszła do pomysłu z dość głęboką rezerwą. Jednak według Glovera, wszystko się zmieniło, gdy Purpura zaczęła z nowym nabytkiem jamować. Coś zatrybiło i podjęto dośc kontrowersyjną decyzję o powierzeniu angażu krzykacza byłemu frontmanowi Rainbow, którego kariera solowa nie potoczyła się tak jak ten by tego sam chciał, więc ten mariaż wydawał się być naturalną konsekwecją splotu ówczesnych wydarzeń...
Główny zarzut stawiany „Slaves and Masters” to drastyczne złagodzenie brzmienia. Owszem, zgadza się, ale – pytam się – co z tego? W końcu numery na płycie są w większości dobre, lub bardzo dobre, a że brzmią jak brzmią? Cóż, barwa głowu Turnera była taka, a nie inna więc profil muzyczny podpasowano pod nowego frontmana**.
Kawałków dobrych jest tutaj przynajmniej kilka; ciekawie wypadają lekko dramatyzujące „King Of Dreams” i „Truth Hurts”. Nic nie można zarzucić typowym rockowych mięchom „The Cut Runs Deep” i (nieco prześmiewczemu) „Fire In The Basement”. Nie przeszkadza zupełnie taki bardziej nośny „Too Much Is Not Enough” – jedyny autorski numer Turnera przemycony na „Slaves and Masters”, a w zamyśle mający się znaleźc na (niedoszłym wówczas) drugim solowym albumie wokalisty. Najbardziej znanym fragmentem krążka jest bezsprzecznie „Love Conquers All” – ballada podjeżdzająca lekko tandetą (klip do tego kawałka podjeżdża tandetą jeszcze bardziej), lecz jakby nie patrzeć jest to rzecz w której głoś Turnera sprawdza się najlepiej.
Jedyne numery do których można się przyczepić to „Breakfest In Bed” i „Fortuneteller” – dość podobne do siebie i lekko mdławe, nie wnoszące nic ciekawego do całości.
Na szczęście na finał wybrano „Wicked Ways” – monumentalna epopeja ze smykami i świetną dramaturgią, będąca jednym z najlepszych purpurowych w ogóle. Jest tutaj wszystko co trzeba: i fajne tempo i dramaturgia i ciekawe orkiestrowe partie w końcówce. Miód na moje uszy.
Osobiście do „Slaves and Masters” absolutnie nic nie mam. Co więcej, uważam go za album dość udany z wieloma ciekawymi numerami. Brzmienie jest takie jakie jest, lecz oddać muzykom trzeba, iż jest ono bardzo spójne i przemyślane, a samej płyty jako całości bardzo przyjmniej się słucha.
I to jest najważniejsze.
*w czym nad Wisłą się ostatnio lubujemy
**Joe Lynn Turner udział się wcześniej wokalnie na płycie Yngwie’go Malmsteena „Odyssey” i jego wokal rzeczywiście nie specjalnie sprawdzał się przy ostrzejszym brzemieniu (choć sam krążek nie jest najgorszy)