Schulze miał okres, kiedy wydawał płyt na kilogramy, ale ostatnio jakby się nieco ustatkował. Co prawda chyba dalej pojawiają się krążki z serii “La Vie Electronique”, ale to archiwalia i tego się czepiać nie będziemy. Zdaje się, że jego ostatni album z premierowym materiałem to “Shadowlands” z 2014 roku – moim zdaniem wyborny. Najnowszy, “Silhouettes” od razu wzbudził pewne emocje, nie tylko moje, i to z powodów niezbyt muzycznych – cholera, gościu choruje, a dalej ćmi jak lokomotywa. Bo na okładce widzimy artystę jarającego szluga. No cóż. Niby to jego sprawa, ale podejrzewam, że znalazło by się kilku fanów, którzy chętnie by go przypilnowali, aby prowadził nieco zdrowszy tryb życia – Największa Orkiestra Świata jest i tak cholernie duża, po kiego grzyba Panu Bogu następny klasyk ze szkoły berlińskiej.
Kiedyś juz chyba pisałem, że muzykę Schulze’a odbieram instynktownie – wiem kiedy mi się podoba i kiedy mi się nie podoba, ale nawet nie wiem dlaczego mi się podoba. Bo podoba i już. I pewnie podoba mi się wtedy, kiedy dotknie odpowiedniej struny w mojej duszy (ale patos...). „Silhouettes” dotknęło odpowiedniej struny, ale nie mogę powiedzieć, żeby przesadnie mocno. Pierwsze dziewięć minut raczej niczego nie dotykało, tylko próbowało mnie uśpić. Potem pojawiły się sekwencery, zrobiło sie nieco żywiej i dużo ciekawiej.
(Właśnie weszła Agnieszka i zapytała, co to za muzyka jak „Twin Peaks” – to już dotyczyło następnego utworu, zresztą najlepszego na płycie) Właśnie „Twin Peaks II” – nie da się ukryć, że może się to się z tym serialem kojarzyć. Nastrój podobny – spokojne, dostojne, „rozległe” plamy dźwiękowe tworzone przez syntezatory, idealnie pasowałyby do długich ujęć krajobrazu z okolic tytułowego miasteczka, albo do tych najbardziej psychodelicznych, zwykle czarno-białych sekwencji, między innymi, kiedy agent Cooper przebywa w jakimś pozaświecie. Z pewnością muzyka ta świetnie sprawdziłaby się jako ilustracyjna, ale na razie idealnie pasuje jako ścieżka dźwiękowa dla naszej wyobraźni. Bo chyba nie ma fana tego wykonawcy, któryby nie słuchał jego muzyki po ciemku, wieczorem i odlatywał, tak właściwie na trzeźwo. Najlepiej pamiętam „Timewind” tak słuchane. Niezapomniane chwile. Naprawdę.
Wracając do najnowszej płyty, wydaje mi się, że takich przeżyć mi w przyszłości nie dostarczy. Wspomniałem już wcześniej o strunach w duszy, że na początku nie poruszyła ich zbytnio, a i potem też ich zbyt mocno nie trącała. Jedna na tyle skutecznie, że z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest dobra – taka nic ująć nic dodać – po prostu dobra. Niczym nie zaskakuje, ale też niczym nie rozczarowuje – jest dokładnie taka, jakiej się mogliśmy spodziewać po Schulzem. Solidność i przewidywalność – to chyba jej dwie największe zalety. Chociaż mógłby ktoś powiedzieć – no po co kolejna taka płyta, która właściwie nic nie wnosi do twórczości artysty? Teoretycznie nic, ale miło jest posłuchać czegoś nowego od starego mistrza, czego się naprawdę przyjemnie słucha. A chyba o to chodzi.
Na osiem gwiazdek ten album na pewno nie zasługuje, bo bardzo dobry na pewno nie jest. Za to jak już wspomniałem jest po prostu dobry. Nie wiem, czy będę zbyt często do niego wracał, bo płyt Schulze’a na półce mam chyba ze dwa tuziny, ale zdecydowanie jest to płyta na półkę, czyli siedem gwiazdek z plusem się należy.