Klaus Schulze dość energicznie zaprzecza, że “Body Love vol.2” powstało po to , żeby zdyskontować sukces pierwszej części “Body Love”. Twierdzi on, że powstało tylko dlatego, bo potrzebował nowej muzyki do wspólnych występów z Tomu Yamashitą i jego projektem GO. Poza tym Chris Blackwell z Island poprosił go, o podobną płytę w klimacie “Body Love” lub “Moondawn” – no i dlatego zatytułował to też “Body Love vol.2”. A sama okładka – jeszcze bardziej jednoznaczna niż w wypadku “jedynki”. Jednoznaczna , ale myląca, bo “dwójka” nie jest ścieżką dźwiękową do filmu porno (nie udało mi się dojść do tego, czy to było jakieś soft porno dla młodszych klas podstawówki, czy “normalne” “tartaczne” porno) . Niby nie koniunkturalizm, ale jednak trochę. Zresztą mało to ważne, bo artystycznie płyta na tym nie cierpi.
Połowa lat siedemdziesiątych to dobre czasy dla Schulze’a i ta dwójka w tytule płyty wcale nie oznaczała jakiejś odgrzewanej jajecznicy, jak to bywa zwykle w wypadku sequeli. Nie jest co prawda lepsza od “jedynki”, a najwyżej niewiele ustępuje. Znajduje się na niej co prawda nowa wersja “Stardancer” – “Stardancer II” (nowy remix), jednak reszta materiału to rzeczy premierowe. Oczywiście, że klimatem “Body Love vol.2” nawiązuje do części pierwszej, ale sam Schulze mówi, że on wtedy w ogóle dosyć podobne do siebie rzeczy nagrywał i nie ma się co temu dziwić. Muzyka Schulze’a z tamtych lat jest to budowanie dźwiękowych pejzaży za pomocą elektroniki. W zależności od płyty było to bardziej malarskie, albo bardziej muzyczne. To nie jest muzyka, która zbyt łatwo poddawałaby się chłodnej analizie – intuicyjnie (?) tworzona, tak samo odbierana. Eteryczna, niekonkretna, do której najbardziej pasują określenia - nastrojowość, ulotność. Bardziej chodzi o tworzony dźwiękami nastrój, niż dosłownie o samą muzykę.
“Nowhere – Now Here” i cała płyta, zaczyna się z głębokiego wyciszenia, rozwija się powoli. Pełnej mocy nabiera dopiero po kilku kilometrach, gdzieś koło Międzybrodzia. Bo nie patrzę na licznik w discmanie tylko na drogowskazy – ostatnio bardzo dobrze słucha mi się jej w drodze z pracy. Dziwne, bo zwykle takie rzeczy rezerwuję sobie na wieczór. A do autobusu zwykle zabieram coś głośno rockowego, albo pop. Jednak “Body Love vol.2” sprawdza się i w tej roli. Idealnie pasuje do bieszczadzkich, zimowych krajobrazów za oknem. Ciekawe jak będzie wiosną. Naprawdę niezwykła płyta. Wracając do samej muzyki, jak wspomniałem “Nowhere – Now Here” rozwija się powoli , acz nieubłaganie, pulsuje, wzmaga, zbliża się do teoretycznego apogeum, którego nie ma, bo utwór kończy się w najprostszy z możliwych w takiej sytuacji sposobów – urwany w pół taktu, w pół dźwięku.
Reedycja InsideOut zawiera dodatkowo jeszcze jedno nagrania, za to trwające ponad dwadzieścia minut – “Buddy Laugh (Rock’n’Roll Bolero)” – oczywiście nie ma to nic wspólnego ani z bolerem, ani z rock’n’rollem, ale na szczęście trzyma poziomo pozostałych utworów i nie trzeba gwałtownie hamować przyciskiem “stop” po “Moonetique”.
Nowe wersje najsłynniejszych płyt Schulze’a wydano w formie efektownych digipacków, z bonusami, z książeczkami – bo to nie tylko “Body Love vol.2” ale także , min. “Body Love”, “Moondawn”, a mój ukochany “Timewind” wyszedł w wersji dwupłytowej, z dodatkowym krążkiem. Nosz brać i kupować. Ślinka cieknie...