Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Wykład czwarty.
Dalej jesteśmy w latach osiemdziesiątych i dalej po tej gorszej stronie „żelaznej kurtyny”.
Rok 1983 był wyjątkowo miodny dla polskich fanów elektroniki, bo w ciągu kilku miesięcy zawitały do nas dwie największe legendy tego gatunku, właściwie można powiedzieć – ojcowie założyciele. O zimowych perypetiach Tangerine Dream pisałem poprzednio, teraz cofniemy się o kilka miesięcy, do lata. A było ono bardzo upalne. Już na początku czerwca jeździliśmy kąpać się na Solinę. Być może Schulzemu skwar równie dokuczał, co Tangerine Dream mrozy. Ale historia milczy na ten temat.
Koncerty zagrane w wielu miastach Polski (w ramach „Audentity Tour”), w dużych salach typu na kilka tysięcy ludzi, były wielkim wydarzeniem i wielkim sukcesem artystycznym. Nie dziwota, że artysta chciał to wydarzenie udokumentować. Płyta „Dziękuję Poland” ukazała się bardzo szybko, bo już w jesieni tego samego roku, a polskie wydanie niewiele później. Pamiętam, że szybko przemknęło przez nasze sklepy, od razu stając się poszukiwanym rarytasem. Mnie udało się naciągnąć mojego papę na ten zakup (a osiem stówek piechotą nie chodziło, normalny, polski pojedynczy longplay kosztował wtedy około 250-300). Myślę, że to było wtedy jakieś 10 procent pensji mojego rodziciela. Teraz oczywiście mam to na CD, też tanio nie było, bo coś koło ośmiu dych, ale nie jest to mimo wszystko jedna dziesiąta niezłej pensji.
Wydanie tej płyty u nas miało też pewien aspekt polityczny. Stosunki Polski z NRF wtedy były marne/podłe, zresztą jak z większością krajów Zachodniej Europy w tym czasie, do czego niewątpliwie przyczyniło się wprowadzenie stanu wojennego. A nasze układy z Zachodnimi Niemcami zawsze były kiepskie. RFN zawsze było dla komunistycznej propagandy dyżurnym starszakiem, albo czarnym ludem, wrogiem, którym tamto państwo straszyło swoich poddanych - niemiecki rewizjonizm, ziomkostwa, aktywny członek NATO, Pershingi, Cruisy i tym podobne mniej lub bardziej wydumane twory. A jakim skandalem (według władzy) był list polskich biskupów do niemieckich „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. PRL zawsze było antyniemieckie, do końca, a pewne ocieplenie wzajemnych stosunków to był rok 1970 i wizyta w Polsce kanclerza Willy Brandta. Od tamtego czasu do koncertów Schulzego minęło niecałe trzynaście lat. Niewiele. Biorąc pod uwagę, że po ponad dwudziestu latach mozolnej wspólnej normalizacji stosunków, Kaczyński gada głupoty o „ukrytej opcji niemieckiej” i ciemny lud to kupuje, to bardzo mało. Więc co było takie polityczne w „Dziękuję Poland”. Tak w ogóle to kilka rzeczy, ale u nas zwrócono uwagę na okładkę. No niby co – okładka jak okładka – facet jak z okładki „Audentity”, tyle, że na tle mapy Polski z zaznaczonymi miastami, w których odbyły się koncerty. Właśnie – mapa Polski! Mapa Polski w jałtańskich granicach, tych, które Niemcy uznały dopiero po zjednoczeniu. Do tego nazwy miast – nie Breslau, tylko Wrocław, nie Danzig, tylko Gdańsk. Nie wiem czy to było zamierzone, czy był to przypadek, ale u nas odebrano to jako swego rodzaju propolską manifestację polityczną.
Na szczęście oprócz polityki była jeszcze muzyka – dwa winyle na ponad półtorej godziny. Wszystkie utwory, które znajdziemy na tym albumie są w zasadzie improwizowane. Co prawda ich „bazą” są kompozycje z „Audentity” i „X” ale ta muzyka działa się na scenie „na gorąco”, „napędzana” emocjami publiczności. Pierwszy krążek to potęga – „Katowice” i „Warsaw”, trwające razem ponad pięćdziesiąt minut. Trochę płyt koncertowych Schluze’a znam, ale nic lepszego na żywo mu się nie przytrafiło. Trudno wyrazić słowami na czym polega wielkość tych kompozycji – potęga brzmienia, quasi orkiestrowy rozmach – te kompozycje są jak katedry. Pozostałe kompozycje, czyli „Lodz”, „Gdansk” i „Dziekuje” przy tamtych dwóch już tak nie błyszczą, trudno żeby. Jednak „Gdansk” niewiele im ustępuje i właściwie tylko ten krótki fragment „Dziekuje” trochę od reszty odstaje. Chociaż to raczej trudno nazwać fragmentem muzycznym, Schulze dziękuje swojej ekipie i ekipie pagartowskiej za przygotowanie koncertów.
Schulze bardzo dobrze pamięta tamtą trasę po Polsce i bardzo dobrze ją wspomina. Trudno żeby nie – kilka dużych koncertów w naprawdę dużych halach wyprzedanych do cna – lekko licząc obejrzało je ze 40 tysięcy ludzi – sporawy stadion. Status Schulza u nas wtedy był podobny do obecnego… na przykład Pearl Jam, albo Coldplay. Skąd się wziął taki sukces tej trasy? Z kilku rzeczy – Polska realnego socjalizmu była koncertową pustynią jeśli chodzi o jakichś bardziej markowych wykonawców zachodnich – 2-3 koncerty na rok i tyle. Dopiero w latach osiemdziesiątych coś drgnęło. Dlatego polski widz był bardzo wygłodniały, nie, nie powiem mało wybredny, ale miał niewiele możliwości wydania kasy na takie rzeczy, dlatego, jeśli była taka możliwość – szedł ławą. Czy byli tam przypadkowi słuchacze? Z pewnością, ale sądzę, że przeważali ci nieprzypadkowi. Bo – tu druga rzecz z tych kilku rzeczy – fenomen popularności w Polsce wykonawców grających tzw. rocka elektronicznego – tacy wykonawcy jak właśnie Schulze, Tangerine Dream, Vangelis, Jarre byli u nas wtedy szalenie popularni, o statusie porównywalnym z gwiazdami pop. Tu trzeba wspomnieć o jeszcze jednym fenomenie – ówczesnej Trójki, stacji wtedy niesamowicie opiniotwórczej. A takiej muzyki było tam sporo i nie tylko grał ją Jerzy Kordowicz. Miliony tego słuchały, a potem tysiące na koncerty chodziły. Można powiedzieć – no wielkie ajwaj – jedna była taka stacja wtedy w Polsce i nie dziwota, że wszyscy jej słuchali. Ale mogli nie słuchać – przecież był jeden Dziennik Telewizyjny, a większość zaczynała go oglądać od wiadomości sportowych.
A teraz kursanty pytania, znowu tylko dwa, jedno trudne, ale drugie za to mniej trudne.