ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Jorn ─ Traveller w serwisie ArtRock.pl

Jorn — Traveller

 
wydawnictwo: Frontiers Records 2013
dystrybucja: Mystic
 
1. Overload [5:21]
2. Cancer Demon [4:28]
3. Traveller [5:38]
4. Window Maker [4:26]
5. Make Your Engine Scream [4:12]
6. Legend Man [4:01]
7. Carry The Black [6:09]
8. Rev On [4:43]
9. Monsoon [4:20]
10. The Man Who Was King [5:52]
 
Całkowity czas: 49:15
skład:
Jorn Lande - Vocals
Willy Bendiksen - Drums
Trond Holter - Guitar
Jimmy Iversen - Guitar
Bernt Jansen - Bass
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,1

Łącznie 6, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 3 Album słaby, nie broni się jako całość.
22.03.2018
(Gość)

Jorn — Traveller

Nigdy nie przepadałam za Jornem Lande. Przyznaję się bez bicia – nie należy do grona moich ulubionych wokalistów. „Traveller” to jego jedenasta płyta pod szyldem Jorn. Nie będzie żadnych porównań do wcześniejszych poczynań tego artysty, ponieważ ich po prostu nie znam. Ogólnie rzecz biorąc ciężko mi jest przebrnąć przez muzykę, gdzie śpiewa Pan Lande. Jego wokal jest zachrypnięty, nieco progresywny, powiedziałabym też, że dosyć oryginalny – nie trudno go pomylić z kimś innym. Kiedy w 2013 roku wybrałam w sklepie „Traveller” jako album Jorna, który chciałam z ciekawości posłuchać, nieco się rozczarowałam. Słuchając jej raz po raz, przerabiając na wiele sposobów, nie wywołała u mnie pozytywnych wrażeń. Muzyk prezentuje muzykę z pogranicza heavy, power i progressive metalu oraz hard rocka. Ja się poznałam na nim przy okazji Masterplan, ale wokalnie mnie odrzucał. Nie jest to głos jaki lubię. Wolę bardziej melodyjnych krzykaczy. Na „Traveller” mamy całą paletę różnorakich stylów, od których głowa boli. Uważam, że gdyby Jorn zdecydował się na jeden gatunek, wypadłby znakomicie, ale łączy w swej twórczości muzykę, której słucha, co gubi słuchacza. Jorn Lande zabiera nas jednak w podróż pełną przygód i świetnych riffów, doskonale brzmiących solówek, mocnych wokali. To podróż do wnętrza człowieka, do jego duszy, która reaguje na dźwięki muzyki bardzo emocjonalnie. Może wygórowana ta muzyka nie jest, ale da się tego słuchać, choć w niedużych ilościach, bo to trochę przytłacza. Wokaliście zabrakło pomysłów na wyeksponowanie swego głosu i staje się on podczas słuchania mało intrygujący. Jak na takiego wybitnego wokalistę „Traveller” wypada słabo. Piosenki łatwo w ucho nie wpadają, co jest zdecydowanym minusem. Zresztą, jak słucham „Time to Be King” Masterplan dochodzę do takich samych wniosków. Na dwóch pierwszych albumach wokalnie był powalający, ale z wiekiem człowiek się zmienia, zmienia się jego stosunek do muzyki. U Jorna wokal się bardzo nie zmienił, ale słychać te lata, które ma. Zresztą, nie ma sensu się nad tym rozwodzić, przejdźmy może do muzycznej zawartości albumu.

„Traveller” składa się 10 piosenek o łącznym czasie 49 minut. Już otwierający „Overload” pokazuje z czym mamy do czynienia i co prezentuje sam Lande jako wokalista. Słuchacza atakują niebanalne riffy, które doskonale współgrają z mocnym głosem Jorna. Pozornie wydają się być w porządku, ale czegoś mi tutaj brakuje, jakiejś chemii, która sprawiłaby, że utwór ów byłby bardziej przystępny niż jest w rzeczywistości. Momentami jest lepiej niż było w Masterplan, ale daleko wokaliście do doskonałości. Jego głos jest, powiedzmy, zdeformowany natłokiem gitarowych riffów. Udawać bynajmniej nie musi, bo operuje skalą głosu bardzo dobrą, ale mnie to nie rajcuje. Dla mnie Jorn jest jak heavy metalowy przeżytek. Może komuś się to nie spodobać, ale już wyżej wspomniałam – nie jest on moim ulubionym wokalistą. Dlatego postaram się w dalszej części być bardziej tolerancyjna i nie mieszać Jorna z błotem, bo to by było jakieś samobójstwo. W końcu śpiewał w Masterplan – jednym z moich ulubionych niemieckich zespołów na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. „Cancer Demon” zaczyna się w typowy dla heavy metalu sposób – od ostrej gitary, do której dołącza perkusja, no a dalej mamy istny kocioł. Jorn wprawdzie nie popisał się aż nazbyt idealnym wokalem, ale ogólnie piosenka ma jaja. Nie grzeszy świętością i odpowiednio dobiera frazy do granej przez zespół muzyki. Tematyka owego tekstu jest jak najbardziej na topie, bo dotyczy raka i umieralności na niego. Cofnijmy się nieco wstecz. 2009 rok. Ronnie James Dio umiera na raka żołądka. Rok później, nie kto inny jak Jorn Lande wydaje płytę zatytułowaną po prostu „Dio”, na której umieszcza specjalną piosenkę z tej okazji. Przypadek? Nie sądzę. „Cancer Demon” musi być swoistym rozgrzeszeniem. Aluzja? Jorn na pewno miał na myśli Ronniego pisząc ten tekst, więc należą się gratulacje za odwagę, za ponowną odwagę, bo pamięć o Dio powinna pozostać.

Są takie chwile w życiu, kiedy człowiek musi się przenieść w inne miejsce, zmienić miejsce zamieszkania, pracy. Bywa też tak, że wyjeżdżamy na wakacje w jakieś urocze miejsce. Nie od dziś wiadomo, że podróże kształcą, więc kiedy najdzie kogoś ochota na słuchanie muzyki w podróży to polecam piosenkę „Traveller”. Melodia płynie w głośników, rytmiczna perkusja nadaje odpowiedni klimat, a sam Lande buduje emocjonujące wokalne wzniesienia. Mamy więcej odniesień do progresywnego metalu, niż do jakiegoś bardziej melodyjnego. Złożona struktura przekłada się na imponującą siłę samego Jorna jako wokalisty, jak i muzyków jemu towarzyszących. Nie wiem jak to zabrzmi, ale w tym momencie uświadomiłam sobie, że ta muzyka jest interesująca. Po pierwszym przesłuchaniu owszem, była odpychająca, ale jak jej słucham i słucham to dochodzę do wniosku, że Norweg śpiewa z pewną ekspresją i sprawia mu to przyjemność (czyli nie będzie obrzucania błotem niewinnego człowieka). „Window Maker” budzi mój podziw. Jak daleko może się posunąć wokalista i muzycy do takich ekscesów muzycznych? Jorn i spółka widocznie mogą. Nie jest to długa kompozycja, bo trwa zaledwie 4 i pół minuty, ale jest treściwa. Wręcz motoryczna melodia pasuje do obieżyświata Jorna, a jego kompani grają niczym otumanieni jakimś czarodziejskim eliksirem. To ma sens! Ta piosenka jest inna. Jest w niej coś, co urzeka i co można poczuć, poczuć tę muzyczną wolność. Natomiast „Make Your Engine Scream” jest jej przeciwieństwem – muzycy ciągną na siłę swoje instrumenty, które tak jakby nie chciały być używane. Sam wokalista podołał trudowi, ale sekcja rytmiczna totalnie nie wypaliła.

„Legend Man” nawraca nas na wyznaczoną na początku ścieżkę – na tradycyjny heavy metal podany z odpowiednią ilością progresji. Niczym jednak więcej się ta piosenka nie wyróżnia. Potraktujmy ją jako zwykły wypełniacz i przejdźmy do „Carry the Black”, gdzie miesza się heavy, doom, progressive i power w jedną integralną całość. Przez te 6 minut będziemy się czuli jakbyśmy byli Deep Purple w Black Sabbath, Dio w Candlemass. Myślę, że każdy znajdzie jakieś swoje odczucia związane z tym utworem. Do mnie bardziej przemawia mroczna strona Sabatów i zawiłe riffy a la Ritchie Blackmore. Choć nie brakuje tu progresywnych pasaży i typowych power metalowych melodii (tych drugich w mniejszym stopniu, ale takowe się pojawiają). Następnym muzycznym przystankiem jest „Rev On”. Fani klasycznego heavy metalu będą w siódmym niebie. Oczywiście Jorn pozwolił dolać oliwy do ognia, to znaczy progresji do heavy metalu i wyszła z tego mikstura przypominająca gdzieniegdzie Dream Theater. Brzmi to trochę jak niefortunny Dream Theater. Do perfekcji muzykom brakuje. Wiem, to nie jest debiutancki album jakiegoś młodego zespołu, tylko Jorn Lande ze swoją załogą, ale na litość boską, większości z tych kawałków brakuje poweru, iskry do totalnego odlotu. Jorn nie potrafi zapalić lontu, takie jest moje zdanie. Na pierwszej płycie Masterplan był „bogiem”, teraz jest gdzieś pomiędzy perfekcją a nudą. „Monsoon” to przestroga dla słuchacza, który już wie, że jest na straconej pozycji. Nie ma czego szukać w tym numerze, dlatego od razu przejdę do ostatniego - „The Man Who Was King”. Jest to epicka opowieść fantastyczna, ale ubrana w nie te szaty, które powinien ów król mieć na sobie. Riffy są mozolne i ociężałe jak w doom metalu, wokalnie Jorn wypada jak w jakimś transie po zażyciu środków odurzających. Jak na te niespełna 6 minut wieje grozą, wszechobecnym mrokiem. Jak na zakończenie wybór nietrafiony.

„Traveller” nie jest płytą, która na dłużej zagości w odtwarzaczu (no, chyba że się jest wielkim fanem Jorna). Dla mnie szczególne miejsce na półce zajmują „Masterplan” i „Aeronautics”, a na „Traveller” Lande się nie popisał. Wydaje mi się, że powinnam sięgnąć po inne albumy tego wykonawcy – dla porównania, bo ten jest żałosny. Myślę, że pierwszy w kolejce będzie „Dio” z 2010 roku, gdzie wokalista hołduje Ronniemu Jamesowi Dio. Mieszanka hard rocka i heavy metalu z kilkoma jego odłamami to za dużo jak na jeden album. Poza kilkoma fragmentami jest interesujący, ale tylko interesujący. Pisałam wcześniej o chemii – w oparciu o całą muzykę zawartą na „Traveller” słuchacz jej nie doświadczy. Pomysły się wypaliły – i Jornowi i Trondowi Holterowi, który napisał kilka tekstów na płycie. Poza „Carcer Demon” słowa są mdłe. Miksami i masteringiem zajął się nie kto inny jak Tommy Hansen, co nie wpłynęło na ten album pozytywnie. Facet jest specem w swoim fachu, ale produkcją zajęli się Lande i Holter. Mogli się bardziej przyłożyć do muzyki i tekstów, a produkcję zostawić komuś bardziej kompetentnemu. Fani wokalisty dostrzegą na pewno coś fajnego w tej muzyce, ale jeśli nie jesteś jego fanem to sobie daruj, „Traveller” nie jest dla ciebie.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.