Jorn nagrał kolejny, absolutnie przewidywalny, album stawiając mnie (zresztą pewnie nie tylko mnie, wszak trochę osób to tu, to tam, o tym krążku napisze) w kłopotliwej sytuacji. No bo on może sobie rejestrować wiecznie to samo, no ale ileż razy ja mogę powtarzać się w recenzjach. Przyznam, że już za bardzo pana Lande nie rozumiem. Ma taki potencjał, dziesiątki płyt na karku i współpracę z setką ludzi w różnych konfiguracjach. Zebrał tym samym pewnie tyleż doświadczeń i inspiracji i… I nic. W dalszym ciągu, z regularnością godną pozazdroszczenia, wypuszcza kolejne albumy sygnowane nazwą Jorn z ulubioną mieszanką klasycznego hard rocka i heavy metalu. Przypomnę, że poprzedni studyjny album z premierowym materiałem – naprawdę udany Bring Heavy Rock To The Land - ukazał się w ubiegłym roku, zaś już w tym światło dzienne ujrzał – mocno rozczarowujący - Symphonic z orkiestrowymi aranżacjami wybranych numerów. A przecież można było chwilkę odpocząć i dać zatęsknić fanom za nowymi dźwiękami, albo zaskoczyć nieco formułą po złapaniu tego czasowego oddechu, np. powrotem do bardziej progresywnej konwencji, z którą na albumach Ark radził sobie wybornie.
Niestety tego nie zrobił i zarejestrował krążek, który totalnie nie zmienia jego wizerunku. W dalszym ciągu imponuje głosem (no ale ileż razy można podniecać się charakterystycznym „yeeeaaaaahhh”) a akompaniujący mu muzycy biegłością w graniu klasycznego hard’n’heavy. Gitarowe riffy uderzają faktycznie ciężarem i mięsistością, raz to w szybszych, galopujących kawałkach, innym razem w opartych o średnie tempa numerach. Co z tego? Myślę, że już najwierniejsi fani mogą lekko się zgubić w przyporządkowywaniu kompozycji do któregoś z ośmiu studyjnych albumów artysty. Pisałem już pewnie, przy okazji recenzji jednej z Jornowskich płyt o tym, że ważnym aspektem takiego grania jest dobra, nośna melodia. Ok, jest tu parę wyjątków, które trafiają do słuchacza po którymś tam przesłuchaniu, generalnie jednak jest z tym zdecydowanie gorzej, niż na Bring Heavy Rock To The Land a linie melodyczne sprawiają wrażenie zrobionych na siłę.
No dobra, żeby nie było, że wszystko tu przeszkadza, słów parę o pozytywach. Tytułowy Traveller ma faktycznie siłę nośnego, promującego album kawałka i zarazem koncertowego killera. Z kolei najdłuższy w zestawie Carry The Black intryguje skontrastowaniem mrocznego i wisielczego klimatu ze zwrotki z pięknym i dramatycznie zaśpiewanym na tle łkających gitar refrenem. Warto też zwrócić uwagę na fajne progresywne (a jednak!) gitarowe solo w Monsoon. Cóż, nie zmienia to postaci rzeczy, że to album jakich wiele, także w Jornowskiej dyskografii.