Jedni z najsłynniejszych rycerzy progresywnego stołu, jak pisał o nich swego czasu Tomasz Beksiński, ponownie chwycili za miecze. A ściślej mówiąc, powracają po pięciu długich latach z zupełnie premierowym materiałem. I to cieszy, bo już nieco męczyli kolejnymi EP-kami, kompilacjami, koncertówkami i akustycznymi wersjami dawnych kawałków, co mogło sugerować pewien twórczy kryzys.
No ale jest. I to krążek po małych personalnych przejściach. Przypomnę, że do grupy dołączyło dwóch muzyków, którzy wcześniej byli już członkami zespołu. Nowym gitarzystą został były basista formacji, Lee Abraham, który nagrał z nią bardzo ceniony Empires Never Last. Po jeszcze dłuższym okresie czasu powrócił do grupy basista Tim Ashton, który zagrał na debiucie Nothing Is Written z 1991 roku.
W zapowiedziach płyty artyści sugerowali, że będzie ona hybrydą łączącą wcześniejsze, tradycyjne brzmienie z tym nowoczesnym i cięższym, znanym z ostatnich albumów. I temu nie można zaprzeczyć. Powiedziałbym nawet, że więcej tu tego starszego Galahadu a mniej bardziej eksperymentatorskich, głównie elektronicznych rozwiązań, ocierających się wszak na poprzednich płytach o ambient, trance i techno. Z drugiej strony, to wyraziste połączenie rockowego, czasami pompatycznego, progresywnego brzmienia z odważnymi, elektronicznymi figurami od lat jest ich znakiem rozpoznawczym. Zatem wielkiej wolty tu nie ma.
A co jest konkretnie? Przede wszystkim jeden, trwający niespełna 43 minuty utwór tytułowy. Oczywiście podzielony na odpowiednie części mające swoje tytuły, jednak bez natychmiastowego dostępu do nich w odtwarzaczu. Nie ukrywam, że to średnio wygodne z technicznego punktu widzenia (także i tego recenzenckiego, gdy szybko chciałoby się wrócić jeszcze raz do wybranego utworu, czy wręcz ustalić jego ramy). Ale to drobiazg, wszak Galahad, nie jest w takiej konwencji pierwszy i pewnie nie ostatni.
Przyznam, że nie przekonała mnie ta płyta od pierwszego wejrzenia, trochę się jej musiałem nasłuchać, żeby zaczęła oddawać. Choć i do tej pory (a obcuję z nią już od trzech tygodni), nie uważam jej za jakieś szczególne osiągnięcie formacji. To klasycznie skonstruowana według progresywnych wzorców suita z powracającymi melodycznymi i aranżacyjnymi motywami. Spięta zresztą kompozycjami Storms are a Comin' i The Great Unknown umieszczonymi na początku i na końcu dzieła. A między nimi mamy i miejsce na symfoniczne wręcz rozwiązania (Storms are a Comin'), muzykę dawną (Lords, Ladies and Gentlemen), akustyczną gitarę i progmetalowe riffy (Up in Smoke), partie fletu, klarnetu i sopranowego saksofonu oraz wokalizy w wykonaniu Sary Bolter, czy iście Therionowskie chóry (A Sense of Revolution). Szkoda jednak, że suicie brakuje jakiegoś spektakularnego finału, po którym opadałby ten przysłowiowy kurz.
Ponadto, zaraz na początku, w The Great Unknown, otrzymujemy przepiękne gitarowe solo Lee Abrahama, przy którym maniacy proga z pewnością przyklękną, obiecując sobie wiele. Jednak później, podobnych figur jest jak na lekarstwo (np. w As Time Fades). Ciekawe jest to, że najlepszą na płycie gitarową tyradę Abraham prezentuje w wydłużonej wersji Dust, która trafiła na płytę jako bonus. Równie fajnie gra w Smoke (Extended Edit)… też dodatku do dania głównego. Trzeba przyznać, że te dwie kompozycje zupełnie nieprzypadkowo zostały wybrane jako „singlowe” reprezentacje albumu. Faktycznie mają nośne, melodyczne motywy, daleko im jednak do tematów z takich Galahadowych killerów jak Sleepers, Bug Eye, czy This Life Could Be My Last.
Sam album brzmi bardzo dobrze, zmiksowany został zresztą w Thin Ice Studios przez Karla Grooma. Muzycy też nie zawodzą, a Stuart Nicholson, mimo upływu lat, w dalszym ciągu czaruje znakomitym i jedynym w swoim rodzaju wokalem. Ładnie też zdobią go „brytyjskie” zdjęcia i grafiki Paula Tippetta zdające się kierować odbiorcę w stronę przesłania płyty. Płyty z pewnością dobrej i niebanalnej. Ale czy przełomowej i wyjątkowej?