Lata 80-te to mój ulubiony okres w dziejach muzyki. Nieważne czy to pop, rock, czy metal. Ważne jest to, że ta muzyka miała „duszę”. Nie śledzę zbytnio nowości muzycznych, ale czasem zdarzy mi się usłyszeć jakąś nową piosenkę i od razu mówię: „Nie było jak lata 80-te!”. A to tylko dlatego, że wychowałam się na takiej muzyce. Tacy wykonawcy jak Kim Wilde, Jennifer Rush, Modern Talking byli u mnie na porządku dziennym. Moja metalowa fascynacja zamykała się w słowach: Metallica, Iron Maiden, Judas Priest, Black Sabbath, choć z biegiem lat się poszerzyła. Jeśli chodzi o muzykę rockową to rządzili: Scorpions, Dire Straits, Rainbow i Europe. Ale najbardziej ceniłam tych ostatnich i ich, moim zdaniem, świetny debiut. Był rok 1983 i wtedy również debiutowała ze swoim albumem, który też jest swoją drogą świetny, Cyndi Lauper. Nie mogłam wyjść z podziwu jak te dwa odrębne gatunki tak odcisnęły swoje piętno na moim postrzeganiu muzyki pop i rock. Każda z tych dwóch płyt miała swoje 3 grosze. Zarówno Europe, jak i Cyndi Lauper mieli wiele do powiedzenia światu wydając tak znakomite krążki. Nie wszystkie debiutanckie albumy są tak doskonałe jak te dwa wspomniane. Ja sentymentalnie wrócę do Europe, gdyż to muzyka rockowa stoi szczebel wyżej niż pop.
Płytę rozpoczyna „In the Future to Come” - 5 minut fajnej, rozkręcającej się muzyki podlane drapieżnym brzmieniem. Szwedzi chyba sobie wyśnili sławę, bo ten tytuł idealnie pasuje do drogi, jaką zespół kroczy od przeszło 30 lat. Dla mnie ten utwór to kwintesencja całego dorobku grupy – ten, jak i cały album „Europe” oraz „Wings of Tomorrow”, bo od „The Final Countdown” zaczął się złoty okres w twórczości formacji, a dwa pierwsze albumy były naprawdę bardzo rock’n’rollowe. Takie nieśmiałe wyjście z mroku. „Farewell” nie ustępuje „jedynce” i dalej dzierżona jest rockowa korona, która trwa do końca piosenki i zasługuje na chwilę wsłuchania się w każdy jej dźwięk.
Singlowy „Seven Doors Hotel” to istna rock‘n’rollowa zabawa, łącząca szybką sekcję rytmiczną i wspaniałą melodię. Jeden z mocnych momentów płyty, do którego chce się wracać. W balladowym „The King Will Return” zakochałam się od razu, praktycznie bezbłędna rockowa ballada z młodziutkim, jeszcze niedopracowanym, ale jakże obłędnym wokalem Joey'a Tempesta. Coś pięknego! Instrumentalny „Boyazont”, napisany przez Johna Noruma i Eddie’go Meduzę, to niczego sobie miniatura (trwa zaledwie dwie i pół minuty), ale jest treściwa – zawiera wymiatające gitary i świetnie brzmiącą perkusję. Powtórzę się: rock‘n’rollowe szaleństwo. Jeśli miałabym wybierać między tą piosenką, a singlami The Shadows, to wybrałabym pierwszą opcję. Do The Shadows jakoś nie jestem przekonana, Europe zrobił coś od siebie na miarę singli tych muzyków. „Children of This Time” to powrót do pierwszego numeru i do tego rock‘n’rollowego klimatu. Jestem po raz kolejny pod wrażeniem. „Words of Wisdom” to już totalna jazda – najlepszy, moim zdaniem, numer na całym wydawnictwie, ale te 4 minuty płyną szybko i zanim się słuchacz zorientuje to w głośnikach wybrzmiewa „Paradize Bay”. Riffy wyciągnięte wprost z blues rocka, do tego hard rockowo brzmiący wokal – chwile ulotne, bo tak naprawdę kawałek wybitny nie jest. Fakt, jest ten rockowy pazur, ale instrumentarium trochę zawodzi. Taki – bym rzekła – wypełniacz. Ostatni utwór „Memories” utwierdza nas w przekonaniu, że hard rockowe granie było wtedy na topie. Ktoś się z tym nie zgodzi? Lata 80-te obfitowały w masę świetnych wykonawców, a szwedzki Europe jest jednym z nich. Od początku do końca na „Europe” wybrzmiewa solidny, melodyjny rock.
Nic na siłę – tego albumu można słuchać i słuchać, bez opamiętania. Świat poznał się na europejskim rocku. Stanom Zjednoczonym korona z głowy nie spadła, a Stary Kontynent zyskał przychylność mediów. Jak dla mnie wkroczenie do rockowego panteonu przez Europe bardzo udane. Polecam na początek poznawania rocka z lat 80-tych.