Joey Tempest dumnie zapowiadał, że „War Of Kings” to jest albumem, jaki zawsze chcieli nagrać, odkąd byli dzieciakami zasłuchanymi w takich kapelach, jak Zeppelini, Purple czy Sabbaci. Wszystko fajnie, tyle, że ten efekt osiągnęli dobrych kilka lat temu. Teraz tylko dobili leżących na deskach niedowiarków.
Kiedy grupa wyzionęła ducha na początku lat 90-tych po płycie „Prisoners In Paradise” - na której uparli się, że zagrają jak tribute band Bon Jovi - wydawało się, że to już koniec. Tym bardziej, że wytwórnia Epic przyjęła decyzję o rozpadzie grupy z uczuciem ulgi i poklepując Tempesta i jego ekipę po plecach zatrzasnęła z hukiem za nimi wrota gdy ci opuszczali gabinet firmy.
Gdy panowie zebrali w sobie na tyle energii, aby spróbować na nowo, Tempest zdał sobie sprawę, że przez ostatnie kilka lat działalności kapeli przed jej rozpadem brakowało czegoś. Lub raczej kogoś. A dokładniej, Johna Noruma.
Norum chciał wrócić jednakże pod jednym warunkiem: od teraz żadnego lukru, żadnego cukrzenia; po prostu szczere, rockowe mięcho. Tempest - z większym lub mniejszym oporem – się zgodził.
O ile jeszcze „Start From The Dark” z 2003 roku kulał strasznie to jednak z każdym nowym krążkiem było lepiej i tylko wzbudzały apetyt na następny. „Secret Society”, „Last Look At Eden” oraz przede wszystkim „Bag Of Bones” to naprawdę mocne i konkretne pozycje dzięki, którym zespół – cytując Andy’ego Latimera – zatoczył koło i znów robi to co kocha. Zresztą grupa osiągnęła ten efekt niezwykle prostym zabiegiem; ogranieczeniem roli klawiszy (zwłaszcza tych fanfarowych z jakimi Europe będzie kojrzone do kres dni) i wyciągnięciem gitary na pierwszy plan. Pomysł wypalił jak złoto.
„War Of Kings” nie odbiega od tego kanonu, by nie powiedzieć, że jest ukoronowaniem ostatnich kilkunastu lat grania. Tego szczerego, autentycznego i zgodnego z własną naturą. Jest konkretnie, rockowo i z polotem.
Brzmienie jest cięższe, do czego dostosował się głos Tempesta. Lub może odwrotnie. Co by nie mówić barwa głosu wokalisty Europe się inna. Nie, że się zmieniła, nie, że postarzała, lecz dojrzała i stała się bardziej mroczna. A obecna muzyczna formuła zespołu pasuje do niej jak ulał.
11 kawałków. Same dobre. Gniotów żadnych. No może „Light Me Up” i nieco orientalny „Rainbow Bridge” brzmią chwilami czerstwawo, ale to jak już ktoś się uprze, aby podoszukiwać się dziur na siłę. Poza tym jest świetnie. Może nie ma takiego wymiatacza jak „Firebox” z „Bag Of Bones”, ale są za to tytułowy „War Of Kings” oraz zwłaszcza „Nothin’ To Ya” – kompozycje z mocą, niemal monumantalne. „Angels (With Broken Hearts)” oraz „Praise You” to takie zahaczające o blues granie, coś w klimacie Bonamassy. Są świetne „Second Day”, i bardzo purpurowy „California 405”. Rozpędzony „Hole In My Pocket” i przebojowy „Days Of Rock’n’Roll” też fajnie brzmią.
Reasumując: kolejny świetny album Europe.
PS. Zresztą młodzieńcze marzenia się spełniają. Zespół właśnie wyruszył w brytyjską trasę z Black Star Riders, czyli kapelą dowodzoną przez Scotta Gorhama z Thin Lizzy. Spotkanie z idolem zapewne da na scenie dodatkowego kopa Tempestowi i Norumowi...