Skoro dziś 30 grudnia – no to trzeba coś napisać o płycie Elektrycznej Orkiestry Kameralnej.
„Face The Music” zwykle uchodzi za jedną ze słabszych płyt ELO. Nawet autor niniejszego tekstu kiedyś tak ją określił, za co niniejsyzm posypuje głowę popiołem. Jest to raczej płyta pechowa – bo z jednej strony „Eldorado” i „On The Third Day”, z drugiej „A New World Record”, „Out Of The Blue”, „Discovery” i „Time” – w takim łańcuchu to może i faktycznie „Face The Music” wypada jako jedno ze słabszych ogniw.
W takim łańcuchu też ładnie słychać, że ta płyta to taki punkt zwrotny. Jakby podsumowanie wcześniejszych trzech albumów ELO pod wodzą Jeffa Lynne’a. Swoiste skondensowanie tych najlepszych pomysłów aranżacyjnych, brzmieniowych i kompozytorskich, z którego cztery kolejne (z przeskoczeniem „Xanadu” – wszak jedynie połowa tego albumu należała do Jeffa) znamienite płyty Orkiestry czerpać będą.
Po ciepłej, gładkiej, dopracowanej „Eldorado” takie otwarcie płyty jak „Fire On High” musiało być niezłym szokiem. Odjechana, ocierająca się o awangardę, przedziwna kompozycja pełna psychodelicznych odgłosów i nagranych od tyłu partii, włącznie z Bevanem recytującym: Muzykę da się puścić wstecz, ale czasu nie. Dajcie sobie spokój! (taki żart – wszak „Eldorado” niektórzy fanatycy religijni zarzucali, że jest tam pełno nagranych od tyłu wypowiedzi sławiących Szatana) sprawiała wrażenie żywcem przeniesionej z którejś z pierwszych trzech, zwariowanych, surowych płyt zespołu. I był to taki cośkolwiek mylący wstęp, bo „Face The Music” to zestaw zgrabnych piosenek, wzbogaconych orkiestrowymi partiami z większym smakiem niż na „Eldorado”, należycie przebojowych. Listę evergreenów zespołu wzbogaciły w pierwszej kolejności „Evil Woman” i „Strange Magic”, w drugiej – „Nightrider” (jakby żywcem przeniesiony z „On The Third Day”, jedynie w nieco bardziej wygładzonym brzmieniu i w którym jedną ze zwrotek zaśpiewał nowy nabytek, Kelly Groucutt) oraz „Poker” (już w całości zaśpiewany przez nowego basistę Orkiestry, z dość nietypowym jak na Lynne’a tekstem o groupies). Zgrabne, przebojowe piosenki z chwytliwymi melodiami, ciekawymi aranżacjami, ładnie uzupełnione brzmieniem orkiestrowym, które tym razem już nie przytłacza brzmienia Orkiestry, jak to na poprzedniej płycie było.
Co jeszcze? Lekko psychodeliczny, beatlesowski „Waterfall”. Dynamiczny, podminowany niepokojącymi dźwiękami syntezatora „Down Home Town”, w którym znów za głównym mikrofonem stanął Groucutt. I delikatna, czarowna ballada na finał. I trochę zabawy – „Down Home Town” zaczyna się od refrenu „Waterfall” puszczonego od tyłu, podobnie jak partia smyczków z „Nightridera” odtworzona od końca została wykorzystana w „Evil Woman”. Zestaw zgrabnych, beatlesowskich piosenek, z lekką domieszką psychodelii i odjazdów, w tym parę singlowych przebojów – to na „Face The Music” wykrystalizował się styl Elektrycznej Orkiestry Kameralnej. Kolejne płyty – choć faktycznie lepsze – będą już na dobrą sprawę jedynie rozwijać i ulepszać patenty z „Face The Music”. Opinia opinią, ale tak wychodzi, że to tak naprawdę jedna z lepszych płyt Orkiestry. I jedna z najważniejszych.
A dziś Jeff Lynne obchodzi 70. urodziny. Wszystkiego najlepszego dla Jubilata.