Jak lipiec, to pora na Uriah Heep.
Nie ma co specjalnie narzekać na "Return to Fantasy", nie ma też wielu powodów do chwalenia. Chociaż ze dwa by się znalazły. Pierwszy to utwór tytułowy – rasowy jurajkowy klasyczny klasyk, po prostu świetny, jeden z moich ulubionych numerów Uriah Heep – jest tu wszystko za co ich kochaliśmy i kochamy dalej – melodia, rozmach, moc. Drugi powód – „A Year Or A Day”, z zastrzeżeniem, dlaczego trwa tylko niecałe cztery i pół minuty, a nie na przykład ze siedem (co najmniej ). Reszta… jest milczeniem? Nie, nie, absolutnie nie. Reszta właściwie może być. Dwa singlowe „Shady Lady” i „Prima Donna” są całkiem dobre, chociaż niespecjalnie ortodoksyjnie stylowe – saksofon w tym drugim nie jest instrumentem zbyt często spotykanym u hard-rockowców. Zresztą cała płyta jest niespecjalnie hard. Grupa trochę pożeglowała stylistycznie w stronę rockowego mainstreamu. Jednak nie czyniłbym z tego jakiegoś poważnego zarzutu. Dalej jest to uczciwy rock, bez żadnych wymuszonych, komercyjnych kontrybucji.
Na pewno zaletą „Return…” jest też ciekawe zróżnicowanie materiału, bo mamy tu taki fajny groch z kapustą – parę typowo jurajowych numerów, rockowe przeboje, bluesowa ballada z „łyżwą” albo raczej z bottleneckiem w roli głównej. Z drugiej strony nie jest to jakaś chaotyczna zbieranina, tylko sensowne ułożony program płyty. A byłby jeszcze sensowniejszy, gdyby „Time Will Come” i „Shout It Loud” też znalazły się na tym krążku, a nie tylko na stronach B singli. Co prawda całość trwałaby wtedy prawie pięćdziesiąt minut, ale po pierwsze winyl jeszcze radził sobie z takimi czasami, a poza tym w razie czego do odstrzelenia byłoby nieco słabawe „Devil’s Daughter”.
Powiedzieć, że „Return to Fantasy” poziomem niespecjalnie dorównuje, na przykład „Look at Yourself”, czy „Magician’s Birthday” to nic nie powiedzieć. Ono musiałoby dobrze głowę do góry zadrzeć, żeby ten poziom zobaczyć. Ale to była już ósma płyta nagrana od 1970 roku! Biorąc pod uwagę, jak eksploatowali się w tym czasie Juraje – czyli koncert, hotel, rura, panienki, dragi, studio, a potem znowu trasa ze wszystkimi jej atrakcjami, to i tak cud, że po kilku latach takiej jazdy bez trzymanki potrafili jeszcze wejść do studia i sklepać trochę całkiem dobrego materiału. Hensley wspomina, że w tym czasie w zespole było już bardzo źle – po prostu byli już strasznie zmęczeni tymi ponad sześcioma latami autentycznej harówy. I zastanawiali się, czy by trochę nie przyhamować. Jednak nie było takiego odważnego, albo na tyle zdesperowanego, który by powiedział – Stop kapela, zamykamy kramik na jakiś czas i idziemy na dłuższe urlopy dla poratowania zdrowia. A było co ratować, bo Byron chlał na potęgę, a Hensley ćpał na kilogramy. Paradoksalnie mógł się grupie nie przysłużyć komercyjny sukces „Return to Fantasy”. Gdyby sprzedawał się nieco gorzej, to może faktycznie grupa zawiesiłaby działalność, a tak pierwsza dziesiątka u siebie w Wielkiej Brytanii – to może jednak pociągniemy jeszcze trochę? I to chyba było o jedną trasę i jedną płytę za daleko…
W kwestii formalnej – wypada zauważyć, że była to pierwsza płyta Uriah Heep, na której grał John Wetton.