Lipiec zawsze będzie dla mnie miesiącem Uriah Heep. Zaczyna się od “July Morning” a potem już leci.
Za złoty okres w karierze zespołu uważa się wszystko to, co powstało do “Live 1973” – pięć albumów studyjnych i jeden wspaniały koncertowy. Co warte podkreślenie wszystkie ukazały się w bardzo krótkim czasie, w latach 1970-73. To jest “żelazny” kanon uriah Heep, to trzeba znać, żeby wiedzieć z kim się ma do czynienia. Kolejne płyty nie mają już tak dobrej opinii – najczęściej słusznie. Zespół się mocno wyeksploatował i zaczęło brakować pomysłów. A i dragi z wódą dopełniały “obrazu zniszczenia”. Zdarzały się przebłyski i zdarzały się niezłe płyty, ale to już nie było to co wcześniej. Trochę niesłusznie do tych słabszych zaliczana jest “Sweet Freedom”. Wydana w 1973 , po słynnym “Live” i nie mniej słynnym studyjnym “Demons And Wizzards”. Zespół zrezygnował z rozbudowanego , barokowego brzmienia, w ogóle zmienił brzmienie – stało się “jaśniejsze”, ostrzejsze, bardziej przejrzyste – głównie przez to, że jest więcej syntezatorów, a organy już tak nie dominują. W ogóle instrumenty klawiszowe momentami są cofnięte, oddają pole gitarom – jak chociażby od razu w “Dreamer”. To jest zapowiedź , że ta płyta będzie inna – inaczej zespół brzmi, inaczej gra. Sekcja wyraźnie zdradza ciągoty do funku, w tamtych czasach dosyć powszechne, vide Deep Purple Mark III, gitary na przedzie, klawisze wyraźnie w tle. Ale tylko w tym utworze te zmiany są tak radykalne. W pozostałych słychać, że to dalej ta sama dobra Jurajka. Może nie wszystkim się spodobały te zmiany w muzyce, ale nadały jej pewną lekkość, wydaje się jakaś radośniejsza. Stała się może bardziej melodyjna, prostsza, bardziej przebojowa, ale nic nie straciła na atrakcyjności. Zespół , jakby spuścił trochę powietrza i z premedytacją uprościł nieco swoje granie. To był na pewno bardzo dobry pomysł. Po raz kolejny jechać taka epiką jak na “Demons & Wizards” albo “Magician’s Birthday” – to już mogłoby się nie bardzo udać. Zresztą “Urodziny Czarodzieja” nie są już tak dobre, jak wcześniejszy album. Prawidłowo zareagowali, zmienili nieco formułę i dobrze na tym wyszli. “Sweet Freedom” to kolejna bardzo udana płyta w dorobku Jurajów – siedem bardzo dobrych utworów – tak numer w numer. Można się trochę boczyć na “Dreamera” bo sekcja trochę funky, bo klawiszy nie słychać za dobrze, ale potem naprawdę już nie można mieć do niczego żadnych zastrzeżeń. Może faktycznie zwolennicy tego bardziej bombastycznego stylu z poprzednich dwóch płyt, albo hard rocka z “Look at Yourself” mogą się czuć nieco rozczarowani, ale w gruncie rzeczy nie powinni. Dla pierwszych jest przecież doskonały “Pilgrim” i “Sweet Freedom”, a dla tych drugich – “Stealin’”. A “One Day”? Równie ładny, co niestety krótki. A “If I Had The Time” z błyskawicznie wpadającym w ucho motywem wygrywanym na klawiszach przez “Hensleya? Też podniosłe, patetyczne. Jak najbardziej stylowe. Absolutnie nie ma się do czego przyczepić – począwszy od “Dreamer” aż do samego końca, do wybrzmienia ostatnich dźwięków “Pilgrym”.
To ostatnia tak dobra płyta Jurajów w karierze, bo chociaż potem nagrali ich chyba z tuzin, to takiego poziomu już nie osiągnęli. Kolejne płyty z Byronem były dużo gorsze, albo bardzo nierówne i po “Return to Fantasy” (momentami Jurajka w zaskakująco dobrej formie) wokalistę zmieniono. Niewiele to pomogło, bo przez długie, długie lata kolejne nowe wydawnictwa Uriah Heep nie przynosiły wiele więcej, niż kolejne rozczarowania. Dopiero stabilizacja składu w drugiej połowie lat osiemdziesiątych poprawiła nieco sytuację. Muzyka zaczęła się robić coraz bardziej słuchalna. Aż do “Sonic Origami” z 1998 roku. Ta płyta to było wreszcie takie Uriah Heep, na jakie wielu czekało. A teraz wracają udanym “Wake The Sleeper”.