ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Uriah Heep  ─ Live w serwisie ArtRock.pl

Uriah Heep — Live

 
wydawnictwo: Bronze Records 1973
 
"Sunrise" (3:50); "Sweet Lorraine" (4:27); "Traveller in Time (3:20); "Easy Livin'" (2:43); "July Morning" (11:23); "Tears in My Eyes" (4:34); "Gypsy" (13:32); "Circle of Hands" (8:47); "Look at Yourself" (5:57); "The Magicians Birthday" (1:15); "Love Machine" (3:07); "Rock 'n' Roll Medley: Roll Over Beethoven
Blue Suede Shoes
Mean Woman Blues
Hound Dog
At The Hop
Whole Lotta Shakin' Goin' On" (8:17)
 
Całkowity czas: 71:12
skład:
David Byron – vocals; Mick Box – guitar; Ken Hensley – keyboards; Gary Thain – bass guitar; Lee Kerslake – drums
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,13
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,28
Arcydzieło.
,20

Łącznie 62, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
31.07.2010
(Recenzent)

Uriah Heep — Live

Jak zwykle, co roku  lipeic zacząłem go od “July Morning”. I jak zwykle w lipcu czas na kolejną recenzję płyty Uriah Heep. Co prawda to juz 31 lipca i raptem dwie godziny do północy, ale zawsze. Tych wartych uwagi jest już coraz mniej i nawet pisząc o jednej rocznie, przed pięćdziesiątką pewnie zdążę, bo chociaż Juraje grają już 40 lat, to jednak mają na sumieniu sporo albumów, do których lepiej w towarzystwie się nie przyznawać.

Album „Live” stanowi podsumowanie ich pierwszego i najlepszego kresu działalności, i jest to podsumowanie nad wyraz udane. Nagrany w styczniu 1973 roku, a wydany niewiele później, w krótkim czasie jego sprzedaż przekroczyła milion sztuk na całym świecie i nawet bardzo nieprzychylna zespołowi prasa muzyczna musiała to dostrzec i docenić. Płytę skompilowano w najprostszy z możliwych sposobów – bierze się co ma się najlepszego w repertuarze, wrzuca na płytę i łatwy zarobek gotowy. Jedyny problem to przebić się przez wiele godzin materiałów koncertowych, żeby wybrać co lepsze kąski. Oczywiście trywializuję. Najpierw trzeba mieć trochę dobrego materiału, z nieba sam nie spada, tych koncertów trzeba trochę zagrać, zwykle kilkaset, żeby ten materiał już ostatecznie dojrzał i to zagrać tak, żeby ludziom się podobało, a na scenę leciała damska bielizna, a nie cegłówki. To jak rockowy zespół potrafi się pokazać na żywo, jest miarą jego wartości. Studio to studio – tam można dużo ukryć, dopiero scena weryfikuje wszystko. I naprawdę dobry album koncertowy jest takim klejnotem koronnym w dyskografii każdego poważnego rockowego bandu.

Juraje zapakowali na tą płytę swoje co lepsze numery i to w takich wersjach, żeby nie było żadnych wątpliwości, że na koncertach to oni też rządzą. Kiedyś Kazik Staszewski wspomniał o tym krążku, że bardzo go lubi, chociaż nagrań studyjnych Uriah Heep nie trawi. Powiedział, że jest to kapela fajansiarska i bomberska, ale koncert wyszedł im znakomicie, gdyż te utwory wykonane na żywo zyskały prawdziwą moc. Co do tej fajansiarskości i bomberskości to bym się nie zgodził, natomiast nie da się ukryć, że muzyka Uriah Heep na żywo zyskuje inny wymiar. To zawsze był hard-rock, ale na płytach studyjnych to rockowe mięcho nieco łagodzi produkcja, chociażby wyszukane, bogate aranżacje z których słynęli. Za to na scenie odskrobane nieco z muzycznej tapety – to już było co innego. Wylazło z nich zwierzę. Daję ognia, aż miło – słuchając tych nagrań absolutnie przestaje się mieć jakiekolwiek wątpliwości, czy Uriah Heep jest to „czysty” hard-rock – ta muzyka aż kipi energią. Co do samego repertuaru… Hm… Brakuje mi „Bird of Prey”, „Time to Live” i „Lady In Black” (w ogóle nic nie ma z „Salisbury”!). Ale za co by wymienić? No właśnie. Trzeba przyznać, że dobór materiału jest w gruncie rzeczy optymalny. Swego czasu niezbyt łaskawym okiem patrzyłem na kończącą album składankę rock’n’rolli, ale teraz to mi szkoda, że to tylko ośmiominutowy medley, a nie utwory w pełnych wersjach, bo kopyto ma to okrutne. Wersje koncertowe nie różnią się specjalnie od tych studyjnych – dobrych rzeczy nie ma co poprawiać na siłę. Oczywiście nie jest to też „odgrywanie” sztuki, bo nie byłby to tak dobry album. Najbardziej zmienione są „Gypsy”, w którym część środkowa jest wydłużona i całkiem inna, głównie dlatego, że Hensley popisuje się swoim moogiem i „July Morning”, gdzie właśnie charakterystycznej partii moogu nie ma. Może dlatego, że oryginalnie na płycie „Look at Yourself” gra ją Manfred Mann. Aha, jest jeszcze przecież szczątkowa wersja „Magician’s Birthday”, który oryginalnie trwa ponad dziesięć minut.

Jest to jeden z tych klasycznych, „kanonicznych” albumów koncertowych, których grzech nie znać.

 


 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.