Przy okazji premiery “Roger Waters: The Wall” stwierdziłem, że zamiast kolejnej wersji doskonale znanego dzieła wolałbym premierowe dzieło. Nawet jeśli byłby to kolejny nie do końca udany eksperyment w rodzaju „Ca Iry”. I oto w lutym 2017 Roger zapowiedział nowy studyjny album. Średnio się tym przejąłem – wszak o następcy „Amused To Death” Waters wspominał już w roku 2002, w wywiadzie dla Piotra Kaczkowskiego – ale dwa nowe utwory miały już koncertową premierę, do tego w kwietniu pojawił się promujący całość „Smell The Roses” (i wzbudził dość mieszane uczucia). Co prawda data premiery się przesunęła, ale oto 2 czerwca można było już „Is This The Life We Really Want?” zobaczyć na sklepowych półkach. No to jest ten nowy Fajans. Po prawie ćwierć wieku.
Co od razu widać: mniejszy, bardziej kameralny skład, zamiast plutonu muzyków mniejszego i większego formatu – mały zespół, do tego parę znaczących osób, które przyszły na świat, gdy Roger wydawał pierwszy album (współ)sygnowany własnym nazwiskiem – Nigel Godrich produkował Radiohead, Jonathan Wilson jest cenioną postacią amerykańskiej sceny niezależnej. Żadnych herosów gitary, w ogóle dramatycznych solówek gitarowych tu jak na lekarstwo. Za to sporo tu gitary akustycznej i fortepianu, nie brakuje monumentalnie brzmiących smyków i elektronicznych odlotów. Z jednej strony (poczynając od „ocenzurowanej” okładki) jak to u Watersa dużo tu polityki, ale sporo miejsca zajmują tu też refleksyjne osobiste wątki.
Dźwięki tykających zegarów, urywane i zapętlone wypowiedzi, powoli narastające tło, wreszcie wejście gitary akustycznej, fortepianu, wypełniające tło smyczki – już zanim w „Deja Vu” pojawi się niepodrabialny głos Watersa (upływ czasu słychać, ale Roger nadal ma w gardzle dużo mocy i potrafi nieźle wrzasnąć), wiemy, z czyją płytą mamy do czynienia. Do tego orkiestrowe tło nabierające dużej mocy i tekst, w którym Waters zastanawia się, co zrobiłby, gdyby był Bogiem… Na sam finał wszystko się znów wycisza i oprócz gitary i fortepianu mamy jeszcze żeńskie wokalizy jakby żywcem z „Radio KAOS”. Podobnie skonstruowany jest „The Last Refugee”, tyle że miejsce orkiestry zajmuje tu dość nowocześnie pobrzmiewająca elektronika. Po dwóch niespiesznych utworach dostajemy po uszach „Picture That” – rozpędzonym, z zimnymi, syntezatorowymi solówkami i odlotami mocno przywodzącymi na myśl „Animals”. Z wyjątkowo wściekłą partią wokalną Rogera. Wyobraź sobie swojego dzieciaka z ręką na spuście. Wyobraź sobie kaleki w Afganistanie. Wyobraź sobie przywódcę bez pierdolonego mózgu! Jakby ktoś miał wątpliwości – nieprzypadkowo pan na zdjęciu w książeczce przypomina Marchewkogłowego. I nieprzypadkowo w następnym „Broken Bones” (znów fajnie przeplatają się mocne orkiestrowe partie z łagodnymi brzmieniami gitary akustycznej i delikatnymi, balladowymi momentami) pojawia się gorzka konstatacja, jak to wybraliśmy Amerykański Sen i, o Pani Wolności, porzuciliśmy Cię. (…) Nie cofniemy już czasu, nie zmienimy przeszłości, ale możemy powiedzieć: pierdol się, nie zamierzamy słuchać twojej gównoprawdy i kłamstw.
Utwór tytułowy ładnie przeplata brzmienia elektroniczne z symfonicznymi. Choć tu akurat można było trochę skrócić ten utwór, momentami wkrada się trochę dłużyzny. Lekkie przycięcie przydałoby mu jeszcze dramatyzmu. Zawsze gdy opada kurtyna na kolejne zapomniane ludzkie istnienie, to dlatego, że staliśmy obok milczący i obojętni. Bo tak podobno jest normalnie! I kolejna wzmianka o głąbie wybranym prezydentem. Nowoczesna produkcja rządzi w dramatycznym „Bird In A Gale”. Amorficzny elektroniczny pejzaż na koniec, z przetworzonymi, zapętlonymi wokalami jakby żywcem jest wyjęty ze środkowej części „Dogs”. A „The Most Beautiful Girl” – z ładnym motywem fortepianu – to z kolei ukłon w stronę „Amused To Death”. Nie jedyny, bo w bardziej drapieżnym „Smell The Roses” odzywa się echo „The Bravery Of Being Out Of Range”, choć niestety nie jest to utwór takiej klasy i w sumie to najsłabszy fragment płyty. A potem już do samego końca będzie kameralnie i delikatnie. Będą smyczki, sporo gitary akustycznej, fortepian – i będzie bardzo poetycko. Ostatnie trzy, tworzące rodzaj minisuity utwory to liryczne wyznanie miłości. Lepiej byłoby umrzeć w jej ramionach, niż trwać całą resztę życia w poczuciu żalu…
Nigel Godrich wspominał, że chciał zrobić Watersowi mały reboot (ech, te anglicyzmy!!!), coś jak „Przebudzenie Mocy”, które odświeżyło co nieco cykl Gwiezdnych Wojen. Porównanie całkiem na miejscu, bo jak w „Przebudzeniu” mamy tu przetasowanie dobrze już znanych nam motywów, podanych w odświeżonej formie. Całość brzmi nowocześnie (ale nieprzesadnie) i z głębią, za to aranżacyjnie wyczuwa się pewną surowość: „Is This The Life…” nie jest albumem aż tak dopieszczonym, wycyzelowanym w każdym szczególe jak kiedyś był „Amused To Death” – ale ma w sobie dużo złości, wściekłości, niezgody na otaczający świat, w którym do sterów władzy zostają wyniesieni osobnicy, którym strach byłoby dać wyprowadzić psa na spacer (chyba że pod ścisłym nadzorem). Tak całościowo, to płyta jest na pewno słabsza od „Amused To Death” – no, ale tamtemu dziełu to zdecydowana większość rockowych albumów może buty czyścić. Tak wychodzi, że chyba „Wady i zalety autostopu” też były sumarycznie ciut lepsze. Natomiast Waters nie rozczarował: nagrał dobry, mocny tekstowo, choć nie stroniący od wyrafinowanej poezji (w przypadku „Wait For Her” Roger zainspirował się angielskim tłumaczeniem jednego z rozdziałów Kamasutry…), udany album. Było warto poczekać.