"Is This The Life We Really Want?
No.
„"Is This The Music We Really Want?
Hell, NO!!
I właściwie tu mógłbym skończyć tę recenzję. Byłoby to zaprezentowanie rozsądnego, wyważonego stanowiska na temat dzieła artysty, którego kocham. Uwielbiam od zawsze. Którego każda płyta, bez względu na to, cokolwiek by o niej nie powiedzieć - była dla mnie wydarzeniem. A najnowsza? Najnowsza nie jest. Jest dramatem, koszmarem, jakimś cholernym nieporozumieniem.
…
Dobrze, odczekałem kilkanaście dni, w nadziei, że mi przejdzie. Nie przeszło. Słucham bowiem tej płyty jakoś tak z musu, odkąd tylko zorientowałem się co zawiera. A dotarło to do mnie w nocy, 3 czerwca, jakoś tak po północy, gdzieś na Szosie Stu Zakrętów, z Kudowy do Radkowa. Trzeci, bodajże tego dnia odsłuch, bez jakichś zbędnych rozkojarzeń zewnętrznych. Tylko trasa, ja, rower i muzyka. To wydawałoby się - warunki prawie idealne. I co? I nic. Powinienem wzruszyć ramionami i zostawić album na zaś. Może na jakieś „za miesiąc”, tudzież za rok. Albo nigdy. Ale, do diabła, nie mogę. Nie album Fajansa, nosz ludzie!! Nowy album najważniejszego dla mnie artysty XX stulecia? #niedasie!
I teraz tak sobie myślę, że nieprzypadkowo, zdaje się, milczenie Rogera Watersa trwało tyle lat. Przypomnijmy: ostatnie pełne dzieło, to Amused To Death z 1992 roku. Pojedynczych utworów (takich jak Each Small Candle czy Leaving Beirut) tudzież „opery” (bo przyjmijmy, że to była opera) Ca Ira nie liczę. Oczywiście on nie milczał przez te wszystkie lata, tylko skupiał się na spijaniu śmietanki, a to wystawiając The Wall, a to politykując (ostatnio świniotrumpując) o otaczającym nas świecie. To wszystko była całkiem spora aktywność muzyczna, ale mimo wszystko tej nowej płyty jakoś tak brakowało. Mówiło się co prawda o jej wydaniu, ale wiadomo jak bywa z plotkami. Płyty nie było i już.
Jednakowoż w końcu pojawiły się jakieś szczegóły, „że nagrywa”, „z kim nagrywa”, „kto produkuje”… wiadomo było, że wreszcie będzie… zrobiło się nagle magicznie. Waters korzystający z mediów społecznościowych wrzucał jakieś tam skrawki i okruchy, więc napięcie rosło, a zegar tykał. Niczym ten z Time, bo wszak „every year is getting shorter…”. Tykał. A my jaraliśmy się myślą, że to już. Że wreszcie. Że za chwilę…
Gdy zatem album, o dość - trzeba to przyznać - watersowskim tytule "Is This The Life We Really Want?” wreszcie się ukazał, znaliśmy z niego już kilka kawałków. Powiedzmy, że to były „single”, choć tak naprawdę ani Waters nie jest artystą singlowym, ani teraz nie wydaje się singli (w takim znaczeniu, jak to drzewiej bywało), ani te utwory rodzajowo na półce z „singlami” ciężko postawić, bo ni to wpadające w ucho, ni melodyjne, ni wyjątkowe w innym calu. Zatem: znaliśmy część materiału i kto tam bardziej zapatrzony w Watersa, ten zarzekał się: nie sądźmy pochopnie. Poczekajmy na album. I ten w końcu ukazał się z początkiem czerwca br.
Tyle jeśli chodzi o tło wydawnictwa. A teraz konkrety. Główny zarzut, jaki można postawić tej płycie (właściwie jedyny, acz przeważający wszystkie szale z siłą stającego na wadze słonia) to jej słabość muzyczna. Płyta jako całość, poszczególne utwory nie bronią się wcale. Na płycie brakuje melodii, brak jej rozmachu czy - przynależnego od zawsze Watersowi - patosu (ale tego w dobrym znaczeniu). Nie znajdziecie tu kawałków, które mogłyby zachwycić tak piękną, powoli rozwijającą się melodią, a z drugiej strony zafrapować tekstem. Teksty, no okej, one powiedzmy, nie odstają zbyt od watersowskiego poziomu, ale zastanówmy się… ileż razy można zagłębiać się we frustrację autora? Jasne, wiadomo, otaczający nas świat nie jest miłym miejscem, a my sami wręcz spychamy swe życie do rynsztoka najgorszych ludzkich cech, ale… mnie ta mentorska poza Watersa zaczyna wręcz nużyć. Mógłbym jeszcze jakoś przełknąć korzystanie z tych samych patentów muzycznych (cytaty z własnych dzieł z okresu Pink Floyd - mimo wyraźnego autoplagiatu - jawią się tymi jaśniejszymi momentami na płycie), ale poruszanie podobnych tematów w tekstach po raz kolejny już nie jest interesujące. Ktoś może powiedzieć: prawo artysty do tego, by nawoływać do opamiętania. Jasne. Jego prawo. Moje… nie godzić się na takie odgrzewane kotlety.
Mając powyższe na względzie nie czepiam się poszczególnych nagrań nie dlatego, że nie chcę, ino przez to, że na „Is This The Life We Really Want?” po prostu nie ma nagrań, do których można mieć zastrzeżenia. Nie ma, bo wszystkie te utwory są słabe. Brzmią jak jakieś odrzuty z sesji. Nie ma melodii, nie ma frapujących partii instrumentalnych (takich, jak pamiętne organy Patricka Leonarda z „It’s A Miracle” czy gitara Claptona z obojętnie jakiej części „The Pros And Cons…”). Nie ma i już. Wszystko jest płaskie, pozbawione tego nerwu, jaki Roger Waters potrafił ujawnić nawet prawie dyskotekowych rytmach „Radio K.A.O.S” (zadziwiające, że nawet członkowie The Bleeding Heart Band z tamtego okresu to wybitni instrumentaliści przy obecnej ekipie). Klawisze snują się w tle w taki sposób, jakby artyści nie mogli się zdecydować, po co one tam grają. Sekcja rytmiczna jest niepotrzebna… właściwie można rzec, że nie ma jej wcale. Gitara coś tam sobie pobrzękuje, jakby chciała nam udowodnić, że owo słynne stwierdzenie Watersa, że on może wziąć obojętnie jakich muzyków i nagrać z nimi znakomitą płytę jest absolutnie nieprawdziwe. Nie ma nawet tych fascynujących efektów dźwiękowych, do których przywykliśmy na albumach Fajansa - jest tylko ich jakaś mizerna namiastka. I na to wszystko nakłada się zmęczony, wyraźnie zniechęcony głos wokalisty. W tym kontekście pytanie o to, „czy to jest życie jakiego naprawdę pragniemy?” okazuje się być jedynym rozsądnym założeniem albumu. Nie! Nie pragniemy ani takiego życia, ani takiej muzyki. I jeśli zamysłem autora było właśnie uzyskanie odpowiedzi na tytułowe pytanie właśnie za sprawą miernego materiału, to udało mu się to doskonale. Ot, znakomicie postawiona i udowodniona teza. Absolutnie nie do słuchania.
Przykro to rzec, ale „Is This The Life We Really Want?” to najsłabsze, najgorsze i zupełnie bezsensowne dzieło Rogera Watersa. Radzę omijać szerokim łukiem.
W życiu nie myślałem, że kiedykolwiek coś takiego napiszę o płycie mojego ukochanego Artysty. Szlag by to trafił…