Moi koledzy z forum dyniożarłów jednogłośnie wzięli ten album pod obcasy. Takiej zgodności nigdy tam nie było i to na żaden temat. Tylko jeden taki, sztygar zresztą, wyłamał się i powiedział, że mu się jednak „Harwired…” podoba. Ale nikt go u nas specjalnie poważnie nie bierze, bo wszyscy wiedzą, że na muzyce się nie zna. Ja się nie wypowiadałem, bo jeszcze płyty nie słuchałem. Tyle, że jeśli tak wszyscy, jak jeden mąż (nie licząc sztygara), tak równo pod obcasy, to coś w tym musi być. W każdym razie single mi się podobały – dobre to było, takie jak trzeba – „Hardwired…” taki fajny napierdalator, jakby rodem z „St.Anger”, w „Atlas, Rise!” Majster od Papy mi pobrzmiewa. No a reszta – reszty trzeba po prostu posłuchać. Chociaż koledzy już mnie w pewien sposób nastawili, ale ja jestem niewierny Tomasz – jak nie pomacam, to nie uwierzę.
Okazało się jednak, że tym razem to raczej sztygar miał rację. I to nawet nie raczej – miał rację. Powiedział, że to jest fajna płyta. I taka jest. Nic dodać nic ująć. Co prawda trochę to taka Metacha dla kobiet, nieletnich dzieci i starców, bo pierdolnięcia to zbytnio nie ma. Wydaje mi się, że jest to wszystko za grzeczne i za łagodne, ale to brzmieniowo i raczej na produkcję można to zwalić. Za to muzycznie – nie mam większych zastrzeżeń. W kilku miejscach pozytywnie mnie zaskoczyli, chociażby "Harwired", "Atlas, Rise", „ManUNkind”, „Spit Out The Bone”, albo „Halo of Fire”. A ten ostatni to mi się początkowo zapowiadał na niezłą kichę, jednak potem bardzo fajnie się rozwinął. Zresztą oprócz tytułowego wszystko się tam rozwija, bo czasy utworów dosyć progresywne, zwykle po sześć, siedem minut z górką, a raz nawet osiem. Ale do tego zespół już nas zdążył przyzwyczaić, tyle, że nie ma gry na czas, jak na ostatniej płycie Majdenów, gdzie utwory są wyciągane na siłę, jakby za dłuższe płacili lepiej niż za krótsze. Tu jest spoko – tyle trwa, bo tyle ma trwać. A najważniejsze, że nie nudzi.
Słyszałem głosy, porównujące "Hardwired..." do "Load". Coś w tym jest, ale tak dobrze to nie jest - "Load" jest jak na Metachę płytą bardzo lekką – bo i numery takie piosenkowe, i produkcja też niespecjalnie bardzo metalowa – tu jest tylko nieco podobnie, bo jakiegoś większego ciężaru nie stwierdza się, ale nie ma tak melodyjnych numerów. Bardziej mi to pod względem brzmienia przypomina „Ride The Lightning”, bo też tak wysoko, sucho i selektywnie, tylko, że z tamtej płyty szedł straszny ogień i taka dynamiczna, „ostra” produkcja jej pasowała. Tu brakuje trochę mocy i to chyba największa wada tego albumu. Muzyczna. Bo jeszcze jedna rzecz na tej płycie zdecydowanie nie wyszła – okładka. Koszmarek straszny, spokojnie może startować do konkursu Najbardziej Badziewna Okładka Roku i spokojnie wygrywa go w cuglach. Na szczęście okładek się nie słucha, tylko muzyki, a ta się grupie udała. „Hardwired…” na pewno nie jest najlepsza płytą Metalliki, ale najgorszą też nie. Na tyle dobrą, żeby sobie obciachu wśród fanów nie narobić, a nawet jeszcze nieco lepszą – po prostu dobrą. Nawet jak na Metachę. Nie ma co wymagać od zespołu z ponad trzydziestoletnim stażem arcydzieła, ot tak, na zawołanie. To już nie te czasy. Na pewno swoje zrobili i nikt im tego nie zabierze. Natomiast takie płyty, jak „Hardwired…” cieszą, bo znaczy, że jeszcze coś potrafią z siebie wykrzesać.
Od razu po pierwszym odsłuchu dla mnie była to płyta na siedem gwiazdek. I tak już pewnie zostanie.
Może się wydać dziwne , że podzielono to na 2 CD, bo zmieściłoby się na jednym. Pewnie chodziło o zachowanie "analogowego" formatu czasowego pojedynczej płyty.