ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Various Artists ─ Tomasz Beksiński - In Memoriam  w serwisie ArtRock.pl

Various Artists — Tomasz Beksiński - In Memoriam

 
wydawnictwo: Polskie Radio SA 2015
 
1. The Legendary Pink Dots - Neon Mariners (fragment)
2. The Sisters of Mercy - Lucretia My Reflection
3. Lacrimosa - Halt Mich
4. Deine Lakaien - The Game
5. Galahad - Julie Anne
6. Fish - Vigil
7. Collage - Living In The Moonlight
8. Closterkeller - Violette
9. Abraxas - Pokuszenie
10. Marillion - Sugar Mice
11. Jethro Tull - Living In The Past
12. Cockney Rebel - Sebastian
13. The Alan Parsons Project - Ammonia Avenue
14. Camel - Stationary Traveller
 
skład:
Różni wykonawcy
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,3
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,3

Łącznie 8, ocena: Dobra, godna uwagi produkcja.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
16.10.2015
(Recenzent)

Various Artists — Tomasz Beksiński - In Memoriam

„Tomek umarł? Taka tragedia… My oglądamy „Titanica”. To też była tragedia” – znajomi Beksińskich na wieść o śmierci Tomka.

Ten tekst miał powstać już dawno temu, nawet zaczął się pisać. Miał być o sanockim festiwalu „Love Never Dies” poświęconym pamięci Tomasza Beksińskiego, a odkopałem go  i przerobiłem przy okazji wydania płyty „Tomasz Beksiński – In Memoriam”.  Teraz przypomniałem sobie o tym nieszczęściu wydawniczym  i postanowiłem „dać mu odpór”, bo coraz głośniej o filmie pod tytułem „Ostatnia rodzina”, poświęconym przede wszystkim obu panom Beksińskim. Na razie widać na zdjęciach, że Dawid Ogrodnik wygląda dokładnie  jak Tomek Beksiński, jest tylko nieco bardziej przy kości, a Andrzej Seweryn (co oni mu z nosem zrobili) wcale nie wygląda jak Zdzisław Beksiński. Ciekawe jaki to będzie film, czy tak „dobry” jak „In Memoriam”? Mocno się tego boję.

Miałem szczerą ochotę coś napisać o tamtym festiwalu. Skrobnąłem kilka stron i jakoś pogubiłem się w wątkach, wydarzeniach i koncertach. Najlepiej pamiętam Tyldę Ciołkosz jak wraz Quidam wymiatali na koncercie „Red” King Crimson, Decoy z Fading Colours, która na wrzaski o następny bis skwitowała – „Słuchajcie, to był nasz najdłuższy koncert w karierze” i wieczorny, sanocki rynek, gdzie z głośników na urzędzie miejskim dobiegała muzyka Jethro Tull, Roxy Music, Cockney Rebel  tym podobnych ulubieńców Tomka Beksińskiego (mieszkańcy okolicznych budynków musieli cierpieć niewysłowione katusze z tego powodu…). No i ta powyższa anegdota, przytoczona przez Grzegorza Gajewskiego w czasie spotkania w Sanockim Domu Kultury.

Pisałem, pisałem, wspominałem. Gdzieś po drodze coraz więcej wspominałem, a coraz mniej pisałem, potem już tylko wspominałem, a pisać mi się odechciało.

Na tyle go znałem, że mogę się domyślać,  że to całe zamieszanie wokół swojej osoby potraktowałby z … co najmniej z dużą rezerwą. Człowiek, który unikał wszelkich takich okolicznościówek i tym podobnych akademii „ku czci” jak diabeł święconej wody (nawet autografy dawał baaaardzo niechętnie), stał się bohaterem takiej imprezy. Przewrotność losu. No cóż, Redaktor, jesteś teraz dobrem kultury narodowej. Nie ma przebacz. Trzeba było żyć, to by Cię to ominęło.

Im dłużej go nie ma, tym bardziej mi go brakuje. Brakuje mi go jako człowieka z krwi i kości – kumpla, znajomego, który i nakarmił, i przenocował biednego studenta, a odwiedziny u niego nigdy nie mogły obejść się bez dużej ilości muzyki. I brakuje mi go jako wybitnego dziennikarza muzycznego, głównie radiowego, chociaż ze słowem pisanym też radził sobie doskonale (lekturę Tylko Rocka zaczynałem od jego felietonów). Jako radiowiec… po pierwsze jako radiowiec nie był zwykłym puszczaczem muzyki, jakich najczęściej można w eterze spotkać. On muzyki nie puszczał. On jej słuchał razem z nami. Oprócz tego jego słowno-muzyczne spektakle, de facto słuchowiska,  utrzymane najczęściej w klimacie gotyckiego horroru. Chociaż nie tylko takich. Pamiętam jego jedno z pierwszych takich słuchowisk, nadawane w odcinkach przez lato 1986 roku, w czwartym programie Polskiego Radia i była to bardzo zgrabnie zrobiona opowieść  o dojrzewaniu, dorastaniu – miłościach, zerwaniach, powrotach, rozczarowaniach, utracie złudzeń i próbie znalezienia swojego miejsca w życiu – oczywiście z tą jedyną.   A całą tą opowieść kończył „Afterglow” Genesis. No i pewnie dlatego jest to jeden z moich ulubionych utworów  tego zespołu. Dopiero późniejsze słuchowiska zaczęły coraz bardziej  przybierać formę opowieści niesamowitych. Zresztą nie wiem, czy przypadkiem taką cezurą nie było wydanie kompaktowej wersji „Opowieści  Niesamowitych” Alan Parsons Project.

To był niezły magik – potrafił ludzi przez te kilka nocnych godzin nieźle zaczarować i postraszyć – znam takich, którzy się głębiej pod kołdrę chowali. Chociaż sam do takich nie należałem, to jednak kupiłem sobie magnetowid z tunerem stereo, żeby sobie te jego nocne audycja nagrywać. Taki sprzęt kosztował  kilkanaście lat temu kupę hajsu…

Ponoć nie ma ludzi niezastąpionych, oprócz The Rolling Stones,  ale przez te kilkanaście lat nie znalazł się nikt, kto potrafiłby wypełnić lukę po nim. Nikt o takiej charyzmie i osobowości za mikrofonem się nie pojawił.

Jego wpływ na moje życie muzyczne nie był aż tak znaczny, jak na wielu moich nieco młodszych kolegów. Kiedy Romantycy Muzyki Rockowej nabierali rozpędu, a Tomek coraz częściej prowadził wieczory płytowe i audycje monograficzne, byłem już osobnikiem już o dosyć ukształtowanych gustach. Parę osób z Trójki pracowało nade mną od kilku lat. Ale i tak dzięki niemu poznałem masę bardzo różnej i bardzo wartościowej muzyki, chociażby Cockney Rebel, u niego pierwszy raz oglądałem koncerty Kate Bush z Hammersmith Odeon, czy wujka Alicji Cooper „Nightmare Returns”. Przez pewien czas on był moim najważniejszym przewodnikiem po tzw. NKRze – w tym temacie był dla mnie absolutną wyrocznią, a jego słowo było święte. Jeżeli mówił, że jakaś płyta jest dobra – to znaczy, że była, a jeśli mi się nie podobała, to mam się do tego nie przyznawać, tylko słuchać jeszcze raz. A chyba jego największym sukcesem było przekonanie mnie do czerwonego wytrawnego wina.

Nasze gusta muzyczne nigdy nie były aż tak zbieżne, jakby mogło się to wydawać, a z czasem rozjeżdżały się jeszcze bardziej – na przykład nie bardzo podzielałem jego fascynację gotykiem i muzyką filmową. Natomiast on z politowaniem patrzył na moje skłonności do AORu i pudel metalu. Także do rockowego hałasu, chociaż metal lubił, ale bardziej ten klasyczny, tradycyjny. Na przykład nie cierpiał „Electric” Cultu, które ja uwielbiałem od zawsze.  – Nie znoszę jak mi krew z uszu idzie w czasie słuchania muzyki – tak ją skomentował.  Ale przecież o to chodzi – ja na to.  Kiedyś udało mi się zachęcić go do posłuchania jakiejś płyty, o ile dobrze pamiętam – „Immunity” Ruperta Hine’a, mówiąc, że zrezygnowałem z oglądania meczu, żeby tego posłuchać. Piłki nożnej nie cierpiał, ale wiedział, że ja uwielbiam – powiedział, że to był dla niego ważny argument, żeby tego posłuchać. Zawsze lubił się chwalić swoimi nowymi nabytkami, szczególnie, kiedy były to rzeczy, które długo, długo nie pojawiały się na kompaktach. Pamiętam jak się cieszył z debiutanckiego Cockney Rebel. Akurat było to przed samą gwiazdką, wracałem ze szkoły, odwiedziłem kolegę i mogłem wysłuchać Ludzkiej Menażerii. „Death Trip” puścił naprawdę głośno. Pamiętam, że słuchałem tego w dość specyficznej pozycji, bo leżąc na podłodze. Kręgosłup mi coś wtedy nawalał. Patrzył na mnie ze zrozumieniem, bo sam miał podobne problemy, w tym czasie audycje na klęcząco prowadził, a kilka miesięcy później wylądował na stole operacyjnym.

W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych  okopał się muzycznie na swoich pozycjach i nie miał za wiele ochoty na kontakty z nowszymi rzeczami. Grunge’u z założenia nie znosił („To jakaś groza”) , w pewnym momencie zbrzydł mu i prog-rock (czemu aż tak bardzo się nie dziwię  ), dopiero w kilka osób udało się go namówić do posłuchania Type O’Negative, ale już Paradise Lost – nie. Na  szczęście Tiamat mu podszedł i o „Deeper Kind of Slumber” wyrażał się bardzo pozytywnie.

O Tomku jako człowieku też mógłbym co nie bądź skrobnąć. Tylko, że zrobili to wcześniej wszyscy, którzy go znali i nie znali,  zwalniając  mnie z tego obowiązku. Napiszę tylko, że był jedynakiem. Co bardzo wiele  wyjaśnia. Każdy jedynak to zwierzę osobne. My traktujemy świat wokół jako dodatek do naszej skromnej osoby. Po pewnym czasie dociera do nas, że mimo wszystko tak nie jest. Jednak dalej próbujemy dopasować otoczenie do nas, a nie nas samych do otoczenia. Różnie to wychodzi i różne to potem ma konsekwencje. Ale i tak był to fajny, chociaż trochę specyficzny facet.

No a teraz o tym nieszczęsnym „In Memoriam”.

Wydaje mi się, że jeśli się coś robi, to powinno się robić dobrze, albo wcale. Nie wiem, co sobie myśleli wydawcy tej płyty, ale akurat chyba taka myśl przez głowę im nie przeleciała. To co znalazło się na „In Memoriam” kojarzy mi się z taką żydowską anegdotą, jak to Salcia  kazała Ickowi od gojów przynieść przepis na babkę wielkanocną, bo kiedyś to jadła to pyszne ciasto i też taką chciała na święto Paschy upiec (bo to w mniej więcej tym samym czasie). No Icek przyniósł przepis i zaczął czytać – Szesnaście jaj, Na co Salcia – Idź ty durny, po co komu na ciasto szesnaście jaj! Wystarczy  cztery. Trzy funty mąki pszennej – kontynuuje Icek.  – Aj,  po co pszenna? Wystarczy żytnia – wtrąca się Salcia. I tak dalej – cukru za dużo, a po co bakalie. Nie dziwota, że  po takich „modyfikacjach” wyszedł zakalec. Z „In Memoriam” jest dokładnie tak samo miało być coś ekstra – wyszedł zakalec. Poczynając od okładki, która jest absolutną pomyłką. Ponoć jest to dzieło w stylu Zdzisława Beksińskiego. Jasne. A Jan Pierdzimączka z B-klasowego Naprzodu Tyłowice gra ponoć w stylu Messiego. Dokładnie taka sama różnica jest między autorem tego malunku, a Beksińskim. Jakieś cóś na okładce, ponoć pęknięty diament. I ten malunek we wkładce – Tomek wyłaniający się z mgły. Czy aby nie smoleńskiej? Nie, to jakieś bohomazy.

Sama muzyka – do niej nie można mieć zastrzeżeń – same świetne, albo co najmniej dobre kawałki i gdyby była to składanka pod tytułem „Kilka fajnych piosenek”, no to jak najbardziej w porządku. Natomiast jeżeli ma to być zestaw „Tomasz Beksiński – In Memoriam”, to dobór repertuaru jest delikatnie mówiąc, bardzo dyskusyjny. A mniej delikatnie – panowie, bez jaj!   Pierwsze i jakże ważne pytanie – a gdzie Peter Hammill? Kiedyś rozmawialiśmy na temat idoli  i Tomek powiedział, że właściwie nie ma kogoś takiego, ale najbliżej Hammillowi do tego miana. I bez znaczenia, czy solo, czy z VDGG. Nie ma ani tego, ani tego i już jest kulawo. Pytanie drugie – a gdzie The Moody Blues? W lecie 1986 puszczał w Wieczorze Płytowym składankę Moodies – „Voices In The Sky”, którą kończyło „Nights In White Satin”, a kiedy wybrzmiały ostatnie takty tego utworu, powiedział, że szesnaście lat czekał  na to, żeby posłuchać „Nights…” razem ze słuchaczami. Pytanie trzecie – a gdzie Genesis? Pierwszy cykl monograficzny w Wieczorze Płytowym był właśnie o tym zespole – od „From Genesis to Revelation” do „The Invicible Touch”, co tydzień,  dwa prze kilka miesięcy mogliśmy posłuchać całej dyskografii. Po czwarte – a gdzie Pink Floyd? Finał „Echoes” (nie jest zbyt długi, spokojnie by się zmieścił – bo przecież o całym „Echoes” nie mówimy) uważał za jeden z najwspanialszych momentów w historii muzyki rozrywkowej. Po piąte – a Kate Bush? Tomek na jej punkcie miał kompletnego świra (pod tym względem zawsze się zgadzaliśmy), a zdjęcie z okładki „The Sensual World” wisiało nad jego łóżkiem. Takich pytań jeszcze można by parę zadać, bo tych dziwnie nieobecnych  jeszcze by się kilku znalazło – chociażby na przykład Roxy Music. Co prawda wiadomo, że „In Memoriam” i tak ma prawie 80 minut i wcisnąć już tam coś więcej nie podobna. Ale czy na pewno wszystkie utwory, które się tam znalazły na pewno bardziej pasują do takiej składanki niż piosenki Hammilla, Kate Bush, Genesis, Pink Floyd, czy The Moody Blues?

Wiem, że przyczyną nieobecności pewnych rzeczy mogłoby być problemy licencyjne. Dobrze, tylko wtedy pojawia się właśnie to pytanie – robić coś w ogóle, czy robić dobrze? Moim zdaniem – robić dobrze. Może trzeba było powiercić dziurę w brzuchu właścicielom praw jeszcze jakiś czas – może by  zmiękli. Najwyżej zamiast w tym roku, ukazałoby się na przykład za trzy lata, w sześćdziesiątą rocznicę urodzin Redaktora. Tłumaczenia, że niby to miała być raczej muzyka z lat dziewięćdziesiątych „raczej” mnie nie przekonują. I  tak to wszystko wyszło, jak niektóre przedsięwzięcia Clarksona i jego kolegów z Top Gear  – ambitna porażka. Tylko, że z tamtych można było się pośmiać, bo to było dla jaj, a tu zrobiono coś na poważnie i można tylko zapłakać. Łazi mi też po głowie pewna wredna myśl i nie bardzo chce się  ode mnie odczepić – a może po prostu kilku sprytnych łepsów postanowiło ustukać łatwo i szybko kilka złotych, wykorzystując do tego pamięć po Tomku? Wiem, wredna insynuacja, ale sądząc po tym, jak to zostało zrobione i jakim kształcie ujrzało to światło dzienne, dosyć prawdopodobna.

Reasumując – koszmarna okładka, wątpliwy dobór repertuaru. Ogólnie wtopa i pomyłka. Do dołu z wapnem.

A tak już zupełnie  na  koniec. Kolekcja płytowa Tomka liczyła około czterech tysięcy kompaktów – oryginałów, nie mówię o CDRach. To wszystko przekazał w testamencie Trójce. Przez te kilkanaście lat, jakie upłynęły od jego śmierci wszystkie te płyty kurzą się pewnie na jakimś strychu, bo trudno coś z tego było usłyszeć w czyichkolwiek audycjach. Może zostały już co nieco rozkradzione, co byłoby najlepszym wyjściem, bo ktoś ich wreszcie słucha. Jeżeli to ma tam tak butwieć i zabierać miejsce, to może niech redakcja wystawi to wszystko na licytacje na allegro, a zdobyte w ten sposób fundusze przeznaczy na jakiś zbożny cel. A jest tam  bardzo dużo ciekawych rzeczy – na przykład japońskie (lub koreańskie) wydania płyt Hammilla czy VDGG (pełne, dwupłytowe „Vital”, za które Tomek zapłacił, o ile mnie pamięć nie myli około 40 dolarów. A to było 40 dolków na początku lat dziewięćdziesiątych).Do tego Freudiana (30 juro na Amazonie), pierwsze wydania płyt Bowiego z bonusami and many more. Byłoby się czym ucieszyć.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.