Piątek z Bossem – odcinek X.
A to płyta, której miało nie być. „Human Touch” był już gotowy, ale jego wydanie przeciągało się miesiącami; Boss postanowił nie marnować czasu i tak w połowie 1991 powstał utwór „Living Proof”, który według pierwotnych zamiarów miał uzupełnić „Human Touch” właśnie; ale wydanie płyty dalej się obsuwało, pojawiały się kolejne utwory i ostatecznie nazbierało się nowego materiału na pełnowymiarowy album – „Lucky Town”, który ukazał się tego samego dnia co „Human Touch”.
Jest to płyta dużo równiejsza niż „Human…”, bardziej zwarta, skondensowana – 40 minut zamiast prawie godzinnego, co nieco nudnego kloca. W warstwie brzmieniowej bardziej jednorodna, rockowa, bez wycieczek na tereny pop-rockowe czy AOR-owe. Sporo tu konkretnego, rockowego grania, ciekawych riffów i melodii, nawet Boss śpiewa mocniej, z większą energią, z większym jajem. Może nie zaprezentował tym razem słuchaczom nic wybitnego (no, może z wyjątkiem „Souls Of The Departed” – z gniewnym tekstem zainspirowanym I wojną w Zatoce, brzmieniowo kojarzące się z pamiętnym „Born In The U.S.A.”, zdecydowanie najlepszy fragment płyty), ale płyta jako całość broniła się bardzo dobrze, a zwrot w kierunku bardziej osobistych tematów (m.in. radość z narodzin pierwszego syna, czy rozliczenie z pierwszym, nieudanym małżeństwem) również przysłużył się płycie, czyniąc ją bardziej spójną, jednolitą. Oprócz typowych rockerów, Bruce zaproponował też spokojniejsze, nastrojowe kompozycje – takie jak senna ballada “Book Of Dreams”, jakby żywcem ściągnięta z „Tunnel Of Love”, czy „If I Should Fall Behind”, która jako jedyna trafiła do repertuaru koncertowego Springsteena.
Nie sposób nie przyznać racji amerykańskim recenzentom: gdybyśmy w miejsce „Human Touch” i „Lucky Town” otrzymali jeden album, zbierający to, co na tych płytach najlepsze, samą śmietankę – byłaby to naprawdę bardzo dobra płyta. No cóż… Każdemu, nawet największemu artyście może przydarzyć się jakaś wpadka, i dla Bossa taką był właśnie „Human Touch”. „Lucky Town”, choć niestety brakuje tej płycie nieco do do poziomu albumów Bruce’a z E Street Band, jest płytą lepszą. I na pewno wartą poświęcenia jej niespełna trzech kwadransów.