Ćwiara minęłaTM 1987!
Po roku 1985 miałem dość. Zwróciłem się w głąb siebie i zacząłem pisać o mężczyznach, kobietach i miłości, rzeczach, które wcześniej niezbyt mnie interesowały.
Z takimi płytami jak „Born In The U.S.A.” jest dość poważny problem, jeśli chodzi o wykonawcę. Bo publika czeka na kolejny album, wszyscy się spodziewają, że przynajmniej nie będzie o wiele gorszy, ciśnienie rośnie niebezpiecznie… Do tego w małżeństwie Bossa zaczęło się dziać nie najlepiej.
Podobnie jak pięć lat wcześniej, gdy w odpowiedzi na komercyjny sukces „The River” dał słuchaczom wymagającą, oszczędną „Nebraskę”, Springsteen zrobił wiele, by nie stworzyć „Born In The U.S.A. 2”. Głównym tematem utworów uczynił obserwacje na temat związków między bliskimi sobie ludźmi, różnych odcieni miłości. Zamiast wspierać się The E Street Band – jedynie sporadycznie korzystał z pomocy kompanów, nowe kompozycje w dużej mierze nagrał sam, wspierając się całą baterią syntezatorów i automatów perkusyjnych. Jedynie w trzech utworach pojawiły się żywe bębny (w pięciu kolejnych Max Weinberg dograł partie instrumentów perkusyjnych).
Elektroniki na tej płycie nie brakuje. Wstęp do utworu tytułowego wręcz brzmi jak pokaz dość ograniczonych możliwości japońskich cudownych pudełeczek – perkusyjny, mało wyrafinowany, hałaśliwy loop. Podobny zapętlony rytm stanowi kręgosłup „Tougher Than The Rest”. Ale w obu tych przypadkach całość zostaje obudowana klawiszowo-gitarowymi brzmieniami z takim wyczuciem, że całość absolutnie nie robi wrażenia plastikowej tandety; dość kiczowato brzmiący loop bębnów po prostu chowa się w miksie, napędza utwór, ale samemu nie rzuca się w uszy. W „Tunnel Of Love” mamy do tego dołożoną kąśliwą solówkę Nilsa Lofgrena na gitarze i wokalizy Patti Scialfa i wychodzi z tego typowo rockowe, dynamiczne, nie pozbawione komercyjnego szlifu granie. „Tougher Than The Rest” do monotonnego rytmu dokłada minorowe, ponure syntezatorowe brzmienia, świetnie dopasowując całość do śpiewu Bossa. Pomieszanie automatów z żywą perkusją świetnie wypada w dynamicznym, typowo Springsteenowym „Spare Parts” i w przebojowym „Brilliant Disguise” – wydany na singlu (i promowany ciekawym wideoklipem, nakręconym w pojedynczym ujęciu), utwór zaliczył 5. miejsce na liście Billboardu (utwór tytułowy płyty dociągnął do miejsca 9.).
Nie brakuje tu też utworów o bardziej naturalnym, klasycznym brzmieniu – „Cautious Man”, pomijając dyskretne syntezatorowe tło, to jakby fragment wzięty żywcem z „Nebraski”; klasyczne springsteenowanie mamy też w „Ain’t Got You” i „Two Faces”; do tego kunsztowne, minorowe ballady – „Walk Like A Man” z ładnie wpasowanym brzmieniem elektronicznych pudełek, „One Step Up” i chyba najładniejszą, finałową „Valentine’s Day”. Z Bossem to śpiewającym, to melorecytującym sobie pod nosem, z bardzo ładnym klawiszowym finałem.
Może ciut brakuje tej płycie do monumentów w rodzaju „Born In The U.S.A.” czy „Born To Run”; tym niemniej, mamy tu jedną z najlepszych płyt Springsteena i dowód na to, że dla naprawdę utalentowanego artysty nawet elektronika i automaty perkusyjne mogą jak najbardziej być dobrymi narzędziami dla stworzenia świetnej rockowej płyty.