Piątek z Bossem – odcinek VII.
„Nebraska” – nie promowana trasą koncertową – sprzedawała się dobrze, ale słabiej niż poprzednie albumy Bruce’a. Bossowi przeszkadzało to niespecjalnie – jego menedżerowi nieco bardziej. Jon Landau postanowił namówić Springsteena na nagranie płyty bardziej radiowej, przebojowej, brzmiącej nowocześnie, z elementami popu, z chwytliwymi utworami, które można by promować na singlach. Bruce podszedł do tego pomysłu z nieco mieszanymi uczuciami, ale jako że napisał już parę przebojowych utworów (na czele z „Because The Night”), postanowił spróbować. Odgrzebał parę starszych utworów, dorzucił nowe i… Sesje trwały długo – ponad dwa lata; zakończyły się w marcu 1984. Na początku maja na rynek trafił singel „Dancing In The Dark” – ostatni utwór powstały w czasie sesji, napisany pod naciskiem Landaua, który chciał mieć jakiś stuprocentowy przebój, jaki pociągnąłby sprzedaż całego albumu.
„Dancing…” wskazywał, że muzyka Bossa co nieco się zmieniła, albo inaczej – zmieniły się jej szaty brzmieniowe. Syntezator tu i tam gdzieś wcześniej pobrzmiewał, ale teraz calość brzmiała znacznie bardziej nowocześnie, elektronicznie, pojawił się choćby wspomagający sekcję rytmiczną basowy puls syntezatora. Także brzmienie akustycznych bębnów stało się bardziej nowoczesne, mocniejsze. Dynamiczny, przebojowy utwór świetnie podgrzał atmosferę przed całą płytą, która na rynek trafiła 4 czerwca 1984.
Nie tylko brzmieniowo „Born In The U.S.A.” odbiegał od poprzedniczki: tam, gdzie oszczędna, surowa do bólu, minimalistyczna „Nebraska” malowała obrazy skrajnie smutne i przygnębiające, wielobarwny, dynamiczny, bogato zaaranżowany nowy album, choć nadal opowiadał o niezbyt szczęśliwym życiu tzw. niebieskich kołnierzyków, przynosił mimo wszystko nieco nadziei – że w takim życiu jest wciąż wiele rzeczy, o które warto walczyć.
Łącznie z całej płyty wystawiono na single aż siedem utworów – choć czasem ich dobór sprawiał wrażenie nieco przypadkowego. O ile zadziorne, Springsteenowskie rockery „Cover Me” i tytułowy – zgrabnie doprawione elektroniką, oparte na dobrych, chwytliwych melodiach, porywająco zagrane przez E Street Band, czy dość oszczędnie zaaranżowana, stworzona z lekkim przymrużeniem oka (tak tekstowo – „Hej dziecino, czy jest tatuś w domu/czy może zostawił cię na noc samą/bo trawi mnie żądza/cały płonę…” - jak i wizualnie: teledysk przedstawiał Springsteena jako niezamożnego mechanika samochodowego zauroczonego dziewczyną z bogatego domu) tzw. pościelówa „I’m On Fire” dobrze sobie radziły na światowych listach przebojów, tak „Glory Days” i „I’m Going Down” poza Stanami docierały w niższe rejony notowań – inna rzecz, że choć oba utwory były bardzo rzetelnymi przykładami Bossowskiego heartland rock, trochę brakowało im komercyjnego poloru i przebojowości, jaką miały pierwsze single z albumu. Dość zaskakujący był za to spory singlowy sukces „My Hometown” – ostatniego singla z albumu, minorowej w warstwie muzycznej, melancholijnej, bardzo „Nebraskowatej” ballady (choć i ten utwór przynosił w sobie nadzieję, informując słuchacza, że nawet w najtrudniejszych chwilach znajdzie oparcie w najbliższych osobach). Aż dziwi, że nikomu nie przyszło na myśl wystawić na singlu takiego „No Surrender” – jednemu z bardziej optymistycznych utworów na płycie, dynamicznemu, z wpadającą w ucho melodią.
„Born In The U.S.A.” przysporzyło też sławy zamieszanie natury – nazwijmy to tak – politycznej. Z jednej strony Ronald Reagan – sam przedstawiający się jako fan Bossa – wykorzystał w swojej kampanii utwór tytułowy; jakoś biedakowi umknęło, że głównym bohaterem jest weteran z Wietnamu, bez powodzenia próbujący ułożyć sobie jakoś życie po powrocie do domu (coś jak Rambo z „First Blood”; co prawda, wbrew temu co w filmie mówił Stallone, weteranów nie opluwali na lotniskach hippisi – w bazach wojskowych, gdzie lądowały transporty żołnierzy, długowłosi to mogli jedynie za cele ćwiczebne posłużyć – ale ich losy pozostawiały wiele do życzenia). Z drugiej – poszło o okładkę; co prawda zdaniem wszystkich zainteresowanych poza wyszła trochę przypadkowo, ale w USiA flaga to świętość – Rage Against The Machine miało kiedyś spore problemy, gdy podczas koncertu w telewizji na wzmacniaczu powiesili Gwiaździsty Sztandar do góry nogami; nietrudno się więc domyśleć, że okładka, na której Bruce wyglądał tak, jakby załatwiał potrzebę fizjologiczną na flagę, nie wszystkim się spodobała. Nawet jednak i bez ubocznych kontrowersji płyta sprzedawała się doskonale, ostatecznie dobijając na świecie do 30 mln egzemplarzy. I zasłużenie – bo to jeden z najlepszych albumów lat 80., zgrabnie łączący korzenny, wyprowadzony z folku styl Bossa („Working On The Highway” chwilami pobrzmiewa wręcz jak klasyczny song Woody’ego Guthriego…) z nowoczesną produkcją i elektronicznymi brzmieniami.