Piątek z Bossem – odcinek V.
W roku 1979, przystępując do pracy nad kolejną płytą, Bruce Springsteen miał ogromny kredyt zaufania od wytwórni, która dała mu praktycznie carte blanche: mógł nagrać taką płytę, jaką tylko zapragnął. Do tego od samego początku kariery Boss tworzył znacznie więcej muzyki, niż ostatecznie trafiało na albumy, i „Darkness On The Edge Of Town” bynajmniej nie był tu wyjątkiem. Podczas tworzenia tej płyty Bruce stworzył łącznie około 70 (!) utworów, które w mniej lub bardziej dokończonych wersjach zarejestrował. Jeden z najciekawszych odrzutów – „Because The Night” (odrzucony, bo nie pasował nastrojem, a nie z uwagi na poziom, jaki prezentował) – dostała Patti Smith. Z pozostałych część trafiła do programu koncertowego podczas kolejnej wielkiej trasy Bossa w roku 1978, „The River” została zaprezentowana na koncercie na rzecz kampanii o nuklearne rozbrojenie we wrześniu 1979… Tak więc, wchodząc do studia jesienią 1979, Springsteen miał sporo gotowego materiału na kolejny album „The Ties That Bind”, będący w prostej linii kontynuacją „Darkness…” Podczas pracy w studiu zaczęły się jednak pojawiać kolejne kompozycje, jedne radosne, luźne, inne utrzymane w ponurym klimacie poprzedniej płyty. Ostatecznie nowy album pojawił się dopiero w październiku 1980 – i był obszernym, dwupłytowym, prawie półtoragodzinnym zestawem. Otrzymał tytuł „The River”.
Stare porzekadło mówi, że 99% podwójnych albumów to zmarnowana szansa na (co najmniej) o klasę lepszy album pojedynczy – i „The River” nie jest tu niestety wyjątkiem. Z jednej strony Boss trzyma tu poziom, wszystkie kompozycje są co najmniej dobre, ciekawe, udane, ale z drugiej strony – ta płyta nieco przytłacza swoimi rozmiarami, trudno ją strawić jako całość, za jednym podejściem. Także dlatego, że to album jakościowo dość nierówny.
Wyróżniają się poziomem te kompozycje, które miały pierwotnie stanowić repertuar „The Ties That Bind”. Ładnie zaczyna się cała płyta, od wykonanego z przytupem, z energią “The Ties…” właśnie, podobnie wypada „Sherry Darling”, w którym rządzi saksofon Clemonsa, uzupełniany przez popisy Bossa i fortepian Roya Bittana. Do tego wybitne ballady - „Independence Day”, z uroczym fortepianowym motywem, „Point Blank”, w którym fortepian Bittana i organy Danny’ego Federici kapitalnie się dopełniają, świetnie podkreślając smutny klimat kompozycji, pięknie rozwijający się do desperackiej kulminacji, po której przychodzi długie, smutne wyciszenie „Drive All Night” z efektownymi dialogami fortepianu, organów i saksofonu, a przede wszystkim – natchniony, przesycony wyjątkowo elegijnym nastrojem utwór tytułowy, kolejne Bossowe arcydzieło. Tyle że atmosferę całej płyty nieco rozbijają inne utwory – nierzadko dość optymistyczne, (jak na Springsteena) ciepłe, mające chyba w zamyśle nieco zrównoważyć nastrój całości, momentami jeszcze bardziej ponury niż na „Darkness…” (ale wszak utwory – znów opisujące życie w zwykłych, robotniczych dzielnicach wielkich miast – powstawały w okresie kryzysu ekonomicznego roku 1979), a w efekcie wprowadzające co nieco chaosu. Z dwudziestu utworów, które trafiły ostatecznie na „The River”, można było zestawić album naprawdę znakomity, może i nawet przewyższający poziomem „Born To Run” – a tak otrzymaliśmy bardzo dobry, ale chaotyczny, chwilami irytujący skokami nastroju, a przede wszystkim – przytłaczający objętościowo album.