To jest recenzja urodzinowa. Nie, de Burgh nie urodził się 3 stycznia. Mój papo się urodził.
Mój tato zawsze lubił słuchać muzyki, a kiedy byłem jeszcze kilkuletnim dzieciakiem siłą rzeczy słuchałem razem z nim, bo mieszkanie specjalnie duże nie było – Beethoven, Mozart, Czajkowski, Armstrong, Ravel, Grechuta, Demarczyk, Homo Homini, oraz Gdańska Kapela Podwórkowa („Dwa lata nasz tata po mamie rozpaczał, na cyku się wieszał, na trzeźwo odhaczał” – „Tata się żeni”, „Garnitur miał szyty na miarę, buty od prywatnego, krawat na gumce i zeza w lewym oku” – „Jak wychodziła za mąż panna Aniela”). Na własną rękę i przy pomocy sąsiadki z mieszkania piętro wyżej dołożyłem do tego min. ABBĘ i Slade. Ale to on jest w duże mierze odpowiedzialny za mój spaczony gust muzyczny. Czyli, że zamiast podniecać się tym co leci w radiu, słucham jakichś Crimsonów, Floydów, Emersonów i tym podobnych zboczeń muzycznych, a czasami nawet jazzu i muzyki klasycznej. I co gorsza piszę o tym tutaj od dziesięciu lat.
To dlaczego de Burgh? Kiedyś tato usłyszał w radiu „Don’t Pay The Ferryman” i mi ją bardzo polecał – Posłuchaj sobie tego, bardzo ładna piosenka, taka dynamiczna. Nie pamiętam dokładnie, kto to śpiewa – jakiś Berg, tytuł to coś, żeby nie płacić przewodnikowi. Dobrze to pamiętam, bo mój rodziciel raczej popu nie słuchał i to była właściwie jedyna tego typu rekomendacja. Miał papo rację – piosenka była bardzo fajna i od tego czasu polubiłem tego niespecjalnie wysokiego Irlandczyka. Dlatego w ramach życzeń z okazji okrągłej rocznicy urodzin, (których tato od lat nie obchodzi, zupełnie tak jak ja) recenzja tej płyty, z której piosenkę mi kiedyś polecił.
Dzięki za wszystko! Happy Birthday, Tato!
„The Getaway”, z której pochodził wspomniany utwór było pierwszą płytą de Burgha, która zdobyła sobie jakąś mierzalną popularność – pierwsze miejsce w Niemczech Zachodnich, weszła na listę w Wielkiej Brytanii, nawet za Atlantykiem dobiła do 43 miejsca. Niewątpliwie piosenka, o tym żeby przewoźnikowi płacić dopiero po wykonaniu usługi, walnie się do tego przyczyniła, bo na listach przebojów radziła sobie całkiem dobrze. Widzę, że kolega Strzyżu zaczął pisać o de Burghu, wspominając, że początki kariery tego artysty były nieco trudne i pod górkę, bo kilka jego pierwszych płyt nie cieszyło się specjalną popularnością, a jedyną piosenką, która gdziekolwiek przebiła się w Europie (duży przebój w Irlandii – tylko) było „A Spaceman Came Travelling” z „Spanish Train”. Początkowo śpiewający ballady de Burgh z czasem zaczął się coraz bardziej przeorientowywać na radiowego pop-rocka. Był to proces stopniowy, ale postępujący nieubłaganie. Już pierwsze takie oznaki mamy na „Krzyżowcu”, „Eastern Wind” jest trochę bardziej, a „The Getaway” to Rupert Hine za konsoletą i na syntezatorach, i to jest już bardzo nowoczesnie, jak na tamte czasy, zrobiona pop-rockowa produkcja. To, że tak, nie znaczy wcale, że jakaś gorsza. Szczególnie, że mamy tu połączone ze sobą w mini suitę „The Revolution”/”Light A Fire”/”Liberty”, odpowiednik „Crusadera”, do tego wcale nie gorszy. Reszta to mniej więcej pół na pół ballady i żwawsze piosenki. Te drugie są chyba lepsze. „Don’t Pay The Ferryman” jest po prostu świetnym numerem, po suicie „The Revolution…” najlepszym. Zawsze też mi się bardzo podobały tytułowy i „Ship to Shore”. A te spokojniejsze czasem trochę banałem trącą, a najbardziej „Pokój na wody płynące”. Na szczęście honor ballad ratują „Living on The Island”, urocze „Counting on You”, “All the Love I Have Inside Me” też może być. Zapomniałbym o podniosłym “Borderline” ze smykami. Czyli w zasadzie tylko to “Where Peaceful Waters Flow” zaniża poziom. Okej, nie będzie i tak – ballady w większości też są dobre. Jak i cała płyta również. Trudno jednak powiedzieć, że jest to najlepszy album de Burgha – kolejny „Man on The Line”, też zrobiony w podobnym stylu moim zdaniem jest lepszy. O poprzednich się zbytnio nie będę wypowiadam, bo nie jestem szczególnym fanem wczesnego de Burgha, z wyjątkiem „Crusadera” i „Spanish Train” (trochę mniej). Ale „The Gateway” zawsze lubiłem – trzy kwadranse ciekawego, niebanalnego pop-rocka.
Może dla kogoś, kto zaczynał słuchać de Burgha w latach siedemdziesiątych, takie „The Getaway” było w pewnym sensie zdradą i komercjalizacja. Jednak większości słuchaczy kojarzy się on z takimi utworami jak „High on Emotion”, „Lady in Red”, albo tak ja mi, z „Don’t Pay The Ferryman” – traktujemy do jako ciekawego wykonawcę pop-rockowego. A takim był przez całe lata osiemdziesiąte.